Rzadko chodzę do kina na tzw.
blockbustery. Powód: coraz częściej są to filmy absolutnie infantylne,
pozbawione sensownej, logicznej konstrukcji, bazujące wyłącznie na efektach specjalnych.
Na dodatek coraz rzadziej
opowiadają jakąś ciekawą historię. Są zatem pozbawione czegoś, co dla widowiska
filmowego jest elementem kluczowym.
W mijającym roku zrobiłem wyjątek
dla trzech obrazów: Terminatora: Genezis,
Mad Maxa: Na drodze gniewu oraz Gwiezdnych Wojen: Przebudzenie Mocy.
Każdy z tych filmów niestety mocno
mnie zawiódł, choć oczekiwań wielkich nie miałem. Po prostu liczyłem na dobrą
rozrywkę. W końcu kino temu przecież najczęściej służy.
Terminator był zwyczajnie
przegadany. Miało się wrażenie, że ogląda się postapokaliptyczny, nieco nużący
serial. Choć sam Arnold Schwarzenegger wciąż w świetnej formie.
Najnowszy film George Millera to
kontynuowanie ścieżki wytyczonej przez trzeci jego film z serii o Mad Maxie (Mad Max: Pod kopułą gromu). Inaczej
mówiąc kolejny obraz z przerostem wizualnych i dźwiękowych atrakcji nad treścią i atmosferą. Coś co dla fana
dwóch pierwszych, niezwykle ascetycznych części stanowi niejako profanację.
Gwiezdne
Wojny: Przebudzenie mocy
to kolejne rozczarowanie, zwłaszcza w kontekście zapowiedzi twórców i
pierwszych pozytywnych recenzji. Takich, które wskazywały na odtworzenie w
filmie aury obrazów z lat 70. i 80. XX w. Efekt, który w moim przekonaniu udał
się autorom jedynie częściowo.
Nie uwiodło mnie obsadzenie w obrazie aktorów
z pierwszych sfilmowanych części. Większą dozę nostalgii odczułem na widok
charakterystycznych napisów w czołówce i pierwszych taktów muzyki Johna
Williamsa, niż na widok starszej o kilkadziesiąt lat księżniczki Lei (Carrie
Fisher).
Podobnie było niestety z widokiem Luka
Skywakera (Marka Hamil). Jedynie postać odgrywana przez Harrisona Forda broniła się w filmie.
Prawdopodobnie wynika to z faktu, że jest on zwyczajnie lepszym aktorem od pozostałej dwójki, na dodatek pozostawiającym sobie
prawo zachowania pewnego dystansu do postaci, którą w Gwiezdnych Wojnach odgrywa (Hana Solo).
Coś
czego ani Hamil ani Fisher nie potrafią osiągnąć, grając swoje role
śmiertelnie poważnie.
Zabawa w odszukiwanie nawiązań
(powiązań) do scen z wcześniejszych obrazów też po chwili stało się zwyczajnie nużące.
Ileż razy można przecież ten sam chwyt eksploatować?
Sama zaś historia zwyczajnie
rozczarowała, upodabniając się momentami do obrazów z Harrym Potterem. Podobnie sposób jej opowiedzenia, który chwilami przypominał niestety
poziom dobrego serialu. A to zdecydowanie zbyt mało jak na dobry film kinowy.
Pozytywnym aspektem filmu obok Forda są: odtwórczyni roli Rey - Daisy Ridley, Chewbacca (w tej roli ponownie Peter
Mayhew), oraz roboty, zwłaszcza sympatyczny BB-8 droid. I dla tych
postaci warto było wydać na bilet te kilkanaście złotych.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.