sobota, 19 grudnia 2015

W krainie blockbusterów

Rzadko chodzę do kina na tzw. blockbustery. Powód: coraz częściej są to filmy absolutnie infantylne, pozbawione sensownej, logicznej konstrukcji, bazujące wyłącznie na efektach specjalnych.
Na dodatek coraz rzadziej opowiadają jakąś ciekawą historię. Są zatem pozbawione czegoś, co dla widowiska filmowego jest elementem kluczowym.

W mijającym roku zrobiłem wyjątek dla trzech obrazów: Terminatora: Genezis, Mad Maxa: Na drodze gniewu oraz Gwiezdnych Wojen: Przebudzenie Mocy.
Każdy z tych filmów niestety mocno mnie zawiódł, choć oczekiwań wielkich nie miałem. Po prostu liczyłem na dobrą rozrywkę. W końcu kino temu przecież najczęściej służy.

Terminator był zwyczajnie przegadany. Miało się wrażenie, że ogląda się postapokaliptyczny, nieco nużący serial. Choć sam Arnold Schwarzenegger wciąż w świetnej formie.

Najnowszy film George Millera to kontynuowanie ścieżki wytyczonej przez trzeci jego film z serii o Mad Maxie (Mad Max: Pod kopułą gromu). Inaczej mówiąc kolejny obraz z przerostem wizualnych i dźwiękowych atrakcji nad treścią i atmosferą. Coś co dla fana dwóch pierwszych, niezwykle ascetycznych części stanowi niejako profanację.

Gwiezdne Wojny: Przebudzenie mocy to kolejne rozczarowanie, zwłaszcza w kontekście zapowiedzi twórców i pierwszych pozytywnych recenzji. Takich, które wskazywały na odtworzenie w filmie aury obrazów z lat 70. i 80. XX w. Efekt, który w moim przekonaniu udał się autorom jedynie częściowo.

Nie uwiodło mnie obsadzenie w obrazie aktorów z pierwszych sfilmowanych części. Większą dozę nostalgii odczułem na widok charakterystycznych napisów w czołówce i pierwszych taktów muzyki Johna Williamsa, niż na widok starszej o kilkadziesiąt lat księżniczki Lei (Carrie Fisher).

Podobnie było niestety z widokiem Luka Skywakera (Marka Hamil). Jedynie postać odgrywana przez Harrisona Forda broniła się w filmie. 
Prawdopodobnie wynika to z faktu, że jest on zwyczajnie lepszym aktorem od pozostałej dwójki, na dodatek pozostawiającym sobie prawo zachowania pewnego dystansu do postaci, którą w Gwiezdnych Wojnach odgrywa (Hana Solo). 
Coś czego ani Hamil ani Fisher nie potrafią osiągnąć, grając swoje role śmiertelnie poważnie.

Zabawa w odszukiwanie nawiązań (powiązań) do scen z wcześniejszych obrazów też po chwili stało się zwyczajnie nużące. Ileż razy można przecież ten sam chwyt eksploatować?

Sama zaś historia zwyczajnie rozczarowała, upodabniając się momentami do obrazów z Harrym Potterem. Podobnie sposób jej opowiedzenia, który chwilami przypominał niestety poziom dobrego serialu. A to zdecydowanie zbyt mało jak na dobry film kinowy.


Pozytywnym aspektem filmu obok Forda są: odtwórczyni roli Rey - Daisy Ridley, Chewbacca (w tej roli ponownie Peter Mayhew), oraz roboty, zwłaszcza sympatyczny BB-8 droid. I dla tych postaci warto było wydać na bilet te kilkanaście złotych. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.