Temat aborcji budzi zrozumiałe
emocje. Dla niektórych to zbrodnia, zabicie bezbronnej, ludzkiej istoty. Dla
innych usunięcie struktury, która człowiekiem dopiero się stanie.
Nie wchodząc w dyskusję o kondycji płodu,
chciałbym zastanowić się nad tym, czy mężczyzna ma prawo zablokować decyzję
kobiety o usunięciu ciąży. Zakładając jednocześnie, że ta jest w pełni
dopuszczalna. (Do tych rozważań skłoniła mnie opisywana w mediach sytuacja z
Urugwaju, przedstawiona w poprzednim wpisie: http://fragmentyrzeczywistosci.blogspot.com/2017/02/aborcja-w-urugwaju-i-temat-tzw-post.html).
Zacznijmy od kosztów związanych z
ciążą. Te – nie ma co ukrywać – leżą praktycznie wyłącznie po stronie kobiety. To
ona wystawia swoje ciało na obciążenia, często takie, które pozostawiają trwałe
zmiany w jej organizmie. I nie mówię tu o aspektach estetycznych, lecz zdrowotnych.
To ona nierzadko przez kilka
miesięcy cierpi na nudności. To jej ból towarzyszy porodowi. To jej psychika
musi radzić sobie z szukaniem odpowiedzi na szereg pytań, w tym również tych o
przyszłość dziecka na przestrzeni przynajmniej kilkunastu lat. To jej grozi
poporodowa depresja…
Fizyczne koszty ponoszone przez
mężczyznę są niewielkie. Bierze on udział w zapłodnieniu. Na tym też, na
poziomie biologicznym, jego udział się kończy. Nie oznacza to oczywiście braku
innych kosztów po jego stronie – psychicznych, emocjonalnych.
Jest on także dawcą 50% genów. Elementów, bez których w ogóle do poczęcia by nie doszło.
Jest on także dawcą 50% genów. Elementów, bez których w ogóle do poczęcia by nie doszło.
Pytanie tylko, czy to wszystko daje mu prawo decydowania o tym, co przez kilka miesięcy będzie się działo z ciałem kobiety.
W moim przekonaniu jedynie ograniczone.
Oczywiście wolałbym, aby
zawsze decyzja o tym, co stanie się z płodem, była decyzją obojga partnerów. Problem w tym, że nie żyjemy w idealnym świecie.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz
Uwaga: tylko uczestnik tego bloga może przesyłać komentarze.