sobota, 17 grudnia 2016

Ad vocem

/ Do: Andrzej Mielcarek, red. naczelny miesięcznika „Prestiż”

Drogi Andrzeju,

podczas ostatniego Fuck Up Night Koszalin ubolewałeś nad kilkoma kwestiami.

Pierwszą z nich była coraz bardziej widoczna agonia prasy, zwłaszcza w jej odmianie codziennej. Jak pamiętam podałeś bodajże, że w ostatnim roku sprzedaż dzienników zmniejszyła się w skali kraju o ponad 18%. Według Ciebie jest to – jak zrozumiałem – groźny znak. Świadczy bowiem o tym, że ludzie coraz mniej czytają vide: coraz mniej rozumieją.

Jednocześnie dane o sprzedaży prasy codziennej w Polsce zestawiłeś z danymi z krajów skandynawskich i z Niemiec, gdzie proces odchodzenia od tego rodzaju medium (a przynajmniej jego zakupu) zachodzi znacznie wolniej niż u nas. Już ta różnica świadczy według Ciebie o czymś niepokojącym, skłaniającym do refleksji.

Drugą poruszoną przez Ciebie kwestią było podejście do tego typu prasy studentów Dziennikarstwa i komunikacji społecznej Politechniki Koszalińskiej, a dokładnie to, że jej wydań codziennych nie czytają, albo robią to bardzo rzadko. Dla Ciebie jest to rzecz nie do pojęcia. Ostatecznie przecież – jak wskazałeś – planują być dziennikarzami. 

Trzecią zasygnalizowaną przez Ciebie kwestią były ich kompetencje i umiejętności. Jak rozumiem zbyt niskie, czy też niedostosowane do rynku, na którym funkcjonujesz.

Ze względu na to, że na spotkaniu nie było dość czasu, aby spokojnie i wieloaspektowo do tego wszystkiego się odnieść, czynię to poniżej.

Upadek prasy
To co obecnie dzieje się ze sprzedażą prasy w żaden sposób nie świadczy o jakiejś postępującej degeneracji społeczeństwa, czy zaniku umiejętności czytania / rozumienia. Nie świadczy także o procesie zbiorowego idiocenia. Raczej jest to dowód na to, że w wyścigu mediów o uwagę wygrywają dzisiaj te z nich, które potrafią szybciej i w sposób bardziej atrakcyjny przesłać wiadomość. 

Prasa w tej rywalizacji nie ma szans, przede wszystkim ze względu na cykl wydawniczy. Dlatego jej właściciele ratują się coraz większą aktywnością w Internecie. I to nie tylko na redakcyjnych stronach www, gdzie zamieszczane są pogłębione analizy i elektroniczne wersje artykułów, ale także w mediach społecznościowych – na Facebooku czy na Twitterze. (Analogicznie zresztą postępują stacje radiowe i telewizyjne, wiedząc, że Internet i tzw. kontent na urządzenia mobilne stanowi przyszłość informacji. Podobnie jak nastawienie na dialog z słuchaczami, czy widzami).

Oczywiście widoczne przyśpieszenie procesu powstawania wiadomości może oznaczać (i często oznacza), że choć odbiorcy zapoznają się ze zdarzeniem (faktem), to nie będą go tak naprawdę rozumieć. Nie będą bowiem potrafili umieścić go w stosownym kontekście, takim, który nada mu właściwe znaczenie.

Niestety występowaniu tego typu zjawiska trudno będzie zaradzić. Zwłaszcza, że obecnie nawet poważne redakcje przedkładają często szybkość i komponent rozrywkowy nad informacyjny.  

Zestawienie
Zestawianie poziomu czytelnictwa w krajach protestanckich i katolickich najczęściej pokazuje przewagę tych pierwszych. Czynników tego faktu pewnie sporo, ale jednym z ważniejszych jest zapewne wielowiekowa tradycja osobistego kontaktu z Pismem Świętym wśród mieszkańców krajów protestanckich. Coś co sprawiło, że nawyk czytania jest tam wyżej waloryzowany i postrzegany jako inwestycja, a nie strata czasu.

Drugi czynnik stanowi dostęp do dobrze zaopatrzonych bibliotek, jak i powszechność tego typu placówek. Na tle krajów skandynawskich Polska wypada w tym aspekcie bardzo przeciętnie (http://orka.sejm.gov.pl/WydBAS.nsf/0/0291AD9C4904205EC1257D62004108A1/$file/Infos_177.pdf). Przekłada się to na niższy poziom czytelnictwa, także prasy.

Innym powodem różnic może być aspekt ekonomiczny. Nie twierdzę, że prasa jest bardzo droga, jednak codzienne kupowanie wydania np. dziennika lokalnego i ogólnokrajowego to koszt, który część osób zwyczajnie przerasta.

Doskonale widać to w czytelniach bibliotecznych, gdzie rano gromadzą się osoby, chcące zapoznać się z ogłoszeniami o pracę, czy po prostu oddać się rytuałowi, który przez lata był dla nich naturalny. W czasach, gdy na konto wpływała comiesięczna wypłata a nie emerytura.

Czytelnictwo przyszłych dziennikarzy
Andrzeju – zatrważający Cię poziom zainteresowania studentów zawartością dzienników łatwo moim zdaniem wyjaśnić. 
Po pierwsze niewielka część z osób, które spotkałeś planowała być… dziennikarzami (wiem bo przecież sam organizowałem to spotkanie). Większość z nich specjalizowała się w innych obszarach – reklamie i public relations. Z tego też powodu niekoniecznie musiała odczuwać silny wewnętrzny imperatyw częstego zaglądania do tego typu prasy.

Po drugie warto zauważyć, że studenci na PK kształcą się w obszarze dziennikarstwa radiowo-telewizyjnego. To może sprawiać, że te właśnie media traktują bardziej priorytetowo. Aby się o tym przekonać wystarczy rzucić okiem na liczbę osób z kierunku zaangażowanych przez lata w działalność Radia Jantar. Zdecydowanie przewyższa ona liczbę tych, którzy piszą, czy pisali artykuły do prasy.

Po trzecie dla niech i dla ich rówieśników naturalnym środowiskiem jest jednak... Internet. To o zamieszczonych w Internecie tekstach dyskutują, to je sobie przesyłają. O artykułach prasowych dyskutują na… zajęciach. 
Oczywiście można złorzeczyć i się na to zżymać. Pytanie tylko, czy ma to jakikolwiek sens? Zwłaszcza teraz, gdy ilość świetnych tekstów w wersji cyfrowej przewyższa czyjekolwiek możliwości percepcyjne. Przewyższa także to, co może nam oferować jakikolwiek, nawet najlepszy tytuł prasowy.

Kompetencje i umiejętności
Opowiadałeś na spotkaniu jak to po studiach polonistycznych zacząłeś uczyć w szkole i jednocześnie próbowałeś swoich sił w dziennikarstwie. I, że choć skończyłeś renomowaną uczelnię, wcale nie było to proste (wspomniałeś coś – jak pamiętam – o jakiś stu tekstach potrzebnych do tego, aby pojąć o co w tym zawodzie naprawdę chodzi).

W tym kontekście nie bardzo zatem rozumiem Twoją generalną krytykę umiejętności i kompetencji studentów Politechniki Koszalińskiej.

Po pierwsze Twój kontakt ze studentami był – ośmielę się twierdzić – mocno ograniczony. Ocenianie całości przez pryzmat jednostek, z którymi się zetknąłeś jest dość karkołomne i chyba pozbawione sensu. Pomijając fakt, że może być zwyczajnie krzywdzące.

Po drugie najstarsi z tych, których spotkałeś, nie byli nawet w połowie drogi do uzyskania tego, czym Ty mogłeś się szczycić rozpoczynając pracę w redakcji, czyli dyplomem ukończenia studiów magisterskich.

Aby zatem uczciwie ocenić ich umiejętności musiałbyś porównać ich z sobą sprzed jakiś 30 lat, gdy byłeś studentem drugiego, czy trzeciego roku. Inaczej porównanie nie ma sensu. Na dodatek musiałbyś znaleźć takie kryteria oceny, które uwzględniłyby zmiany społeczne i kulturowe ostatnich kilkudziesięciu lat. Takie, które sprawiły, że w świecie dzisiejszej młodzieży są ważniejsze postacie niż Orwell, Błuchakow, Böll czy Frisch.

I nawet jeżeli wówczas wypadliby gorzej, to nie oznaczałoby, że są źli, czy słabi. Ostatecznie przecież nie jesteś szeregowym dziennikarzem, tylko osobą, która przez lata kierowała różnego typu redakcjami. A do tego trzeba mieć pewne predyspozycje i określone talenty. Takie, które nie każdy dziennikarz posiada.

Po trzecie wreszcie nie każdy ze studentów dziennikarstwa odnajdzie się w tym zawodzie. Wręcz przeciwnie – będą to zapewne nieliczne jednostki. I wszyscy doskonale o tym wiedzą, oni zresztą także. Powodów tego faktu jest wiele. Wśród nich można wymienić chociażby brak pewnych umiejętności, czy predyspozycji, zbyt mało pokory, czy gotowości do ciężkiej pracy. 

Istnieją jednak też inne determinanty, być może nawet ważniejsze. Wśród nich chociażby umiarkowane perspektywy finansowe w tym zawodzie i coraz częstsza redukcja etatów w redakcjach. Rzeczy, która sprawiają, że osoby tu studiujące bardziej chcą nabyć pewne kompetencje cechujące dziennikarzy czy szerzej: specjalistów od komunikacji, aby później móc wykorzystać je w innych obszarach.

To chyba tyle. 
Pozdrawiam serdecznie

Piotr

piątek, 30 września 2016

Czarny Protest w Koszalinie

Wczoraj uczestniczyłem w koszalińskim Czarnym Proteście. Społecznym wystąpieniu przeciwko próbie wprowadzenia barbarzyńskiego, chorego prawa, odbierającego kobietom prawo do decydowaniu o sobie i swoim ciele.

Rozwiązaniu, które oznacza wiele niepotrzebnych cierpień i… niewiele więcej. Szansa przecież, że ustawa zmniejszy liczbę aborcji jest złudna. Zwłaszcza przy otwartych granicach i rozwiniętym podziemiu aborcyjnym. (Obecnie pomimo radykalnego prawa dokonuje się w Polsce ponad 100 tysięcy aborcji rocznie - dane za: http://www.federa.org.pl/dokumenty_pdf/raporty/raport_federacja_2013.pdf).

W wydarzeniu wzięło udział około 200-250 osób. Były wśród nich kobiety, byli i mężczyźni. Obok siebie stały nastolatki i osoby starsze. W tłumie widać było także wiele małżeństw. Niektóre z par przyszły z dziećmi.

Na protest trafili też przedstawiciele koszalińskiej prawicy, którzy popisywali się przed sobą zgrywając macho (ciekawie było posłuchać ich komentarzy i rechotu słyszanego na udostępnionym pod tym linkiem nagraniu: https://www.youtube.com/watch?v=af-E9yrB-Bs&feature=youtu.be).
Jeden z nich robił nawet zdjęcia zgromadzonym, jak rozumiem do katalogu koszalińskich lewaków.

Protest zorganizowała Razem Koszalin, we współpracy z Inicjatywą Polska Koszalin i Regionalnym Kongresem Kobiet w Koszalinie. Wydarzeniu przewodził Jacek Wezgraj, który widać świetnie czuje się kierując tłumem. I – co warto podkreślić – robi to bardzo dobrze.

Najsłabszą stroną protestu było nagłośnienie. Osoby stające nawet kilka metrów od przemawiających niewiele słyszały.

Niepotrzebnie też organizatorzy zdecydowali się na odczytywanie pełnej tzw. listy hańby, czyli nazwisk wszystkich parlamentarzystów, którzy zagłosowali przeciwko odrzuceniu projektu Komitetu Obywatelskiego „Stop Aborcji” (projekt zaostrza i tak radykalne obecne rozwiązania). Wystarczyło przeczytać nazwiska tylko tych, na których koszalinianie w ostatnich wyborach głosowali. I na których – być może – już nie powinni.

Nie jestem również przekonany, czy przy tego typu wydarzeniach warto jednocześnie próbować „ugrywać” punkty w partyjnych sporach. Rozumiem jednak, że na to wszystko nakładają się nie tylko interesy ideologiczne, ale także polityczne.

Na koniec pozwolę sobie odnieść się do zagadnienia, które stało się inspiracją wydarzenia, czyli samej aborcji. Moje zdanie na temat przerywania ciąży jest następujące:
- aborcja nie jest dobrym rozwiązaniem, czasem jednak nie ma lepszego lub żadne lepsze nie wchodzi w grę,
- liczbie aborcji zapobiega edukacja seksualna, oparta na wiedzy płynącej z ustaleń naukowych a nie ideologicznych,
- dostęp do skutecznej, darmowej antykoncepcji jest najlepszym sposobem na zmniejszenie liczby aborcji,
- radykalne prawo niczego w materii aborcji nie zmieni, poza rozbudowaniem podziemia aborcyjnego i częstszych wyjazdów Polek za granicę południową, czy zachodnią,
- osoba zgwałcona powinna mieć bezwzględne prawo do usunięcia ciąży, oczywiście może też zdecydować o urodzeniu dziecka,
- kobieta, której zdrowiu ciąża poważnie zagraża powinna mieć prawo zadecydowania, czy chce ryzyko uszczerbku na zdrowiu ponieść, czy też nie,
- w przypadku wykrycia nieodwracalnych uszkodzeń płodu decyzję o jego usunięciu lub urodzeniu powinna podejmować kobieta, państwo nie powinno mieć prawa jej w tym przeszkadzać,
- prawo do aborcji powinno zostać w gestii kobiet, one bowiem ponoszą największe koszty związane z ciążą i wychowaniem dzieci.


czwartek, 22 września 2016

Hołd dla ofiary

Przeczytałem dzisiaj fejsbukowy wpis Tomasza Terlikowskiego (https://www.facebook.com/tomasz.terlikowski?fref=ts), będący hołdem dla dwunastolatki, która dwa dni temu urodziła dziecko w kieleckim szpitalu. Dziecko zostało poczęte w wyniku czynu zabronionego (obcowanie płciowe z małoletnią), za które jego ojcu, 29 letniemu mężczyźnie grozi kara od 2 do 12 lat więzienia.

Katolicki publicysta napisał: /…/ hołd dla dziewczynki. Niewiele o niej wiadomo, poza tym, że była pod opieką placówki wychowawczej. I właśnie ona pokazała, jak powinna zachować się każda kobieta. Ta nieletnia dziewczynka, z kłopotami, pokazała, że zawsze jest wyjście inne niż zabicie dziecka. Szacun dla niej!

Pytanie tylko, czy ten hołd jest zasadny. Autor we wpisie zakłada przecież, że dziewczynka miała wolność podejmowania decyzji o tym, czy chce dziecko urodzić, czy też nie. Nie wiemy jednak, czy tak było.

Lekarze ze szpitala wypowiadający się o porodzie podkreślali, że z uwagi na swój wiek, dziewczynka nie do końca rozumiała, co się z nią dzieje (http://wiadomosci.wp.pl/kat,1329,title,12-latka-urodzila-dziecko-Personel-szpitala-byl-w-szoku,wid,18511114,wiadomosc.html?ticaid=117c6a&_ticrsn=3). Jeden z nich winę za sytuację złożył na karb fatalnego stanu edukacji seksualnej w Polsce.

Można zatem przypuszczać, że dziewczynka dowiedziała się o tym, że zostanie matką w zaawansowanej ciąży (do szpitala trafiła w lipcu, wówczas też została powiadomiona prokuratura: http://www.tvn24.pl/krakow,50/kielce-12-latka-urodzila-dziecko-29-latkiem-zajmuje-sie-prokuratura,677680.html). W momencie, gdy usunięcie dziecka nie wchodziło zapewne w grę.
Na dodatek będąc pod opieką placówki wychowawczej raczej nie miała ona większego wpływu na rozwój wypadków. Zapewne wykonywała jedynie polecenia innych.

Pisanie zatem o szacunku dla niej, gdyż właśnie ona pokazała, jak powinna zachować się każda kobieta jest zdecydowanie nadużyciem. Do końca była bowiem prawdopodobnie jedynie bezwolną ofiarą.


środa, 21 września 2016

Apel smoleński, czyli niszczenie pamięci

Antoni Macierewicz, szef MON, żyje obsesjami. Najważniejszą z nich wydaje się być ta dotycząca zdarzeń w Smoleńsku 10 kwietnia 2010 roku. Według ministra w rządzie Beaty Szydło doszło tam do zamachu, za którym – jak rozumiem – stał Putin, ewentualnie Tusk i Putin.

Niestety choć od tylu lat bada tą sprawę, powołując kolejny zespół, wciąż nie jest w stanie przedstawić twardych dowodów na poparcie tezy o zamachu. Co więcej – jak słusznie zauważył Paweł Lisicki – nawet nie potrafi definitywnie rozstrzygnąć, do czego tak naprawdę tam doszło (http://opinie.wp.pl/nowe-dowody-ws-smolenska-pawel-lisicki-skazano-nas-na-spekulacje-6034039373706369a). Wie jednak, że zamach był.

Konsekwencją przyjęcia takiego obrazu rzeczywistości jest zaklasyfikowanie przez niego tragicznie zmarłych w katastrofie do grona poległych. Osób, które – jak mówi słownikowa definicja – straciły życie w walce (http://sjp.pl/poleg%C5%82y). To zaś oznacza, że należy im się cześć i chwała bohaterom, wyrażana w postaci apelu pamięci.

Obecnie apelem tym minister szantażuje tych wszystkich, którzy podczas różnego rodzaju uroczystości chcieliby skorzystać z asysty wojskowej. Bez zagwarantowania jego odczytania nie ma bowiem szans na wojskową oprawę. Przekonali się o tym między innymi poznaniacy podczas obchodów Czerwca ’56 i warszawiacy podczas obchodów 72 rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego. Po nich zaś wielu innych.

Takie wymuszanie odczytania apelu prowadzi do niepotrzebnych scysji i sporów. Takich, które nie służą godnemu uczczenia tych, którym cześć się należy. Nie służą one także pamięci tych, którzy zginęli w Smoleńsku. Są oni bowiem przez wielu traktowani jak intruzi. Osoby, które uniemożliwiają godne oddanie hołdu przynależnego bohaterom. 


wtorek, 9 sierpnia 2016

Doping w sporcie. Radykalne rozwiązanie

Świat sportu od lat zmaga się z dopingiem. Niestety wciąż bez powodzenia. Potwierdzają to afery z dopingiem w Rosji (http://wyborcza.pl/1,75968,20080483,soczi-specoperacja-putina-afera-dopingowa-w-rosji.html), i w Kenii (http://www.sport.pl/rio2016/1,130063,20512976,igrzyska-olimpijskie-rio-2016-doping-w-kenii-uprzejmie-donosze.html). Potwierdzają to wpadki pojedynczych sportowców, w tym także niestety Polaków (http://sportowefakty.wp.pl/rio-2016/621110/zielinski-nie-jest-jedyny-krzysztof-szramiak-tez-wpadl-na-dopingu).

Rozwiązanie moim zdaniem jest jedno. Mianowicie sportowiec przyłapany na stosowaniu dopingu powinien być bezwarunkowo dożywotnio zdyskwalifikowany. Oczywiście po uczciwym procesie.
Obecne rozwiązanie, pozwalające wrócić dopingowiczowi na arenę po pewnym, krótszym lub dłuższym czasie, ewidentnie nie zdaje egzaminu. Nierzadko bowiem dochodzi do recydywy (skoro ktoś raz oszukiwał, dlaczego ma nie spróbować jeszcze raz). Ci zaś, którzy dotychczas nie zostali złapani, lub nie korzystali z zakazanego farmakologicznego wsparcia, mogą mieć mniejsze opory przed naruszaniem obowiązujących zasad. Mają przecież świadomość, że zawsze będzie szansa na wznowienie kariery po niezbyt długim okresie pauzowania. Takim, który nie przekreśla ich szansy na sukces / medale.

Rozpatrując kwestię wprowadzenia dożywotniego zakazu warto mieć na uwadze także fakt, że pobłażliwy sposób traktowania przyłapanych na dopingu działa negatywnie na tych, którzy rywalizują w uczciwy sposób. Muszą zmagać się oni z – nazwijmy rzecz po imieniu – oszustami. Osobami, które wiedzione chorą ambicją (swoją i / lub decydentów i trenerów z krajów, które reprezentują) decydowały się postępować nieuczciwie. Rodzi to konflikty i niesnaski, burzące atmosferę na sportowych arenach (zob. http://www.sport.pl/rio2016/1,130063,20521355,rio-2016-zimna-wojna-na-olimpijskiej-plywalni-oskarzenia.html#MTstream). Eliminacja przyłapanych na dopingu zapobiegnie tego typu sytuacjom.

Sportowiec przyłapany na dopingu powinien również zwrócić pieniądze, które państwo w niego zainwestowało, chociażby w postaci stypendium. Nie ukrywajmy - są to często znaczne kwoty, które w ten sposób zostały zmarnotrawione.
Zwrotu kosztów powinni oczekiwać także sponsorzy. I tego typu klauzula powinna być obligatoryjnie zapisana w każdym kontrakcie sponsorskim.

Być może powinno się też przemyśleć kwestię karania dopingowiczów sądownie, w tym także karą więzienia. Skoro przecież za kratki trafiają inni oszuści, czemu miałoby to omijać sportowców? Ostatecznie dorabiają się oni majątków na swojej nieuczciwości, pozbawiając jednocześnie szans na zarobek tych, którzy rywalizują uczciwe.

Oczywiście nawet tak radykalne rozwiązania jak te zaprezentowane powyżej nie wyrugują wszystkich nieuczciwych osób ze sportu. Nie ma co do tego złudzeń. Zawsze znajdą się przecież tacy, którzy postanowią zagrać va banque. Będzie ich jednak znacznie mniej niż obecnie. A to już sukces. 


czwartek, 4 sierpnia 2016

Wojna parawanowa

Burmistrz Darłowa  ogłosił antyparawanową krucjatę. Media podchwyciły temat, wykorzystując w materiałach mem, w którym włodarz w stroju superbohatera nazwany jest Kapitanem Parawanem. Dzięki akcji o Darłowie i jego burmistrzu stało się w kraju głośno.

Pierwotny pomysł burmistrza skierowany na ograniczenie tzw. parawaningu zakładał, że w przyszłym roku darłowska plaża miała być podzielona na dwa obszary – jeden z możliwością rozstawienia parawanów, drugi z zakazem ich rozkładania. Po modyfikacji obejmować ma jedynie odsunięcie parawanów na 10 metrów od wody i zakaz rozstawiania parawanów jeden przy drugim. (http://wiadomosci.onet.pl/szczecin/darlowo-walczy-z-parawanami-w-innych-miejscowosciach-problemu-nie-ma/vf6dm8?utm_source=fb&utm_medium=fb_detal&utm_campaign=podziel_sie).

Argumenty za zakazem rozstawiana parawanów lub ograniczeniami w tej materii są logiczne. W gąszczu palików i płótna ratownicy mają ograniczoną widoczność i mobilność. Rodzice z kolei pozbawieni są szansy na doglądanie swoich taplających się w wodzie pociech. A to niekorzystnie wpływa na ich bezpieczeństwo, zwiększając ryzyko utonięć / wypadków.

Zdarza się też i tak, że ze względu na ograniczoną płóciennymi konstrukcjami widoczność dziecko ma problem z odnalezieniem rodziców. Wówczas nierzadko wpada ono w popłoch i biegnie w kierunku, który z jakiegoś powodu wydaje mu się najwłaściwszy. To naraża je i jego rodziców na niepotrzebny, silny stres.

Oczywiście nie wszystkim pomysł z zakazem się podoba. Wiele osób twierdzi, że dzięki parawanom ma zwiększone poczucie bezpieczeństwa, a, co za tym idzie, większy komfort plażowania.

Dla innych parawan to szansa na to, by dzieci miały zapewnione choć odrobinę cienia w upalny, letni dzień. Jeszcze inni wskazują na rolę ochroną przed mało przyjemnym, chłodnym wiatrem i sypiącymi piaskiem plażowiczami.

Niezależnie od tego, jak cała sprawa się rozwinie, czy zakaz parawaningu lub jego ograniczenie wejdzie w życie, czy też nie, dla mnie najciekawszy jest aspekt podstawowy. Mianowicie co sprawia, że ludzie, którzy przyjechali nad morze wypocząć po całym roku ciężkiej pracy gotowi są wstawać o 5 czy 6 rano, aby zarezerwować sobie kawałek plaży? Co ich do tego motywuje?

Pierwsza rzecz, którą warto rozważyć, to wspomniane przez apologetów parawaningu bezpieczeństwo. Rzeczywiście parawan w pewnym stopniu go zapewnia. Trudniej w końcu komuś nieznanemu wejść w zamkniętą przestrzeń i udawać, że zabłądził. A tak przecież często postępują na plaży złodzieje.
(Z kolei dla osób bez parawanów ich istnienie to utrata szansy na doglądanie dobytku podczas kąpieli. Chyba, że uda im się rozłożyć z kocem nad samym morzem, co nie zawsze jednak jest możliwe).

Parawany rzeczywiście chronią przed wiatrem. O tym, że może być to przydatne przekonałem się tydzień temu, kiedy po wyjściu z morza zostałem dosłownie wychłostany piaskiem niesionym przez silny wiatr. Efektem jest niestety choroba i przypisany przez lekarza antybiotyk.

Parawan zapewnia też cień. Dla rodzin z dziećmi to niezwykle ważne. Zwłaszcza, gdy – jak w przypadku większości polskich rodzin-plażowiczów – i one uczestniczą w słonecznym rytuale w godzinach dla skóry morderczych. Niezależnie od ilości naniesionego mleczka i jego faktora.

Czynniki te nie wyjaśniają jednak fenomenu. Ostatecznie były one zawsze, a parawany królują od niedawna.

Może zatem wpływ na rozwój parawaningu ma większa ich dostępność? Pewnie jest to istotny czynnik. Kiedyś nie był to przecież produkt łatwy do zakupienia. I na pewno był też relatywnie droższy, co sprawiało, że nikt nie nabywał go wyłącznie na czas urlopu, czy na jeden sezonu. A teraz to powszechne działanie.

Wydaje się jednak, że w fenomenie parawaningu tkwi coś więcej, coś jeszcze. Coś co sprawia, że rozprzestrzenia się on z szybkością wirusa. I że z tego powodu istnieje być może niewielka szansa na jego ograniczenie.

Pierwsza rzecz jaka przychodzi mi do głowy to potrzeba intymności / izolacji. Plaże polskich kurortów są coraz bardziej zatłoczone, woda zaś, zazwyczaj chłodna, nie rozładowuje rosnącego z roku na rok tłoku. 

Nic zatem dziwnego, że osoby nań wypoczywające wolą się pozbawić widoku morza, czy wydm w zamian za korzyści związane z odizolowaniem się od innych plażowiczów. Zwłaszcza takich, którzy uwielbiają słuchać głośnej muzyki, głośno krzyczeć, kląć, pić piwo, palić papierosy (być może zatem zakaz tego typu „aktywności” przełożyłby się na mniejszą potrzebę używania parawanów?).

Druga rzecz to funkcja rozładowywania agresji. W ścisku, który coraz częściej towarzyszy plażowaniu, w naturalny sposób u części osób narasta wyraźna niechęć do otoczenia. U niektórych aktywuje się nawet agresja. Parawan, wpływający na zmniejszenie ilości irytujących obrazów i dźwięków, może zmniejszać jej stopień, działać pozytywnie na jej ograniczenie / przejawy.

Trzecia rzecz to terytorializm. Człowiek jest zwierzęciem terytorialnym, i, jako takie,  kieruje się imperatywem oddzielania „swojej” przestrzeni, od przestrzenie „cudzej”. Nawet jeżeli jest to dokonywane na przestrzeni publicznej. I nawet jeżeli wywołuje oburzenie innych.   

Oczywiście czynników wpływających na wystąpienie i rozrost zjawiska parawaningu może być znacznie więcej. Mogą być one zresztą zupełnie inne, niż te, które wspomniałem (np. moda, naśladownictwo). Ich ustalenie, najlepiej poprzez badanie, powinno być priorytetem dla burmistrza Darłowa.

Tylko bowiem prawidłowe rozpoznanie problemu i czynników, które go wyzwalają, pozwala na skuteczną z nim walkę. Taką, która zmieni sytuację, a nie odbije się niekorzystnie na liczbie turystów odwiedzających to całkiem sympatyczne miejsce.

Choć może być i tak, że nic poza karami, nie będzie w stanie skłonić zwolenników parawanów do rezygnacji z ich używania. Tylko jak w takiej sytuacji przekonać zwyczajnych ludzi, że rozkładając parawan robią coś złego, coś co zasługuje na karę? Zwłaszcza, gdy w ich odczuciu konstrukcja z drewna i płótna to jedyna szansa na uzyskanie minimalnego, wyczekiwanego od miesięcy relaksu na zatłoczonym ponad miarę wybrzeżu. 


poniedziałek, 1 sierpnia 2016

Kolejne chore wpisy, czyli prokuratura będzie miała prawdopodobnie dodatkowe zajęcie

Na stronie internetowej Głosu Koszalińskiego pojawił się dzisiaj tekst red. Wolnego zatytułowany Kąpiel muzułmanki w aquaparku. Postępowanie w sprawie komentarzy zawieszone. (http://www.gk24.pl/wiadomosci/koszalin/a/kapiel-muzulmanki-w-aquaparku-postepowanie-w-sprawie-komentarzy-zawieszone,10464826/).

Z informacji w nim zawartych wynika, że kołobrzeska prokuratura prowadząca sprawę nienawistnych komentarzy w sieci wobec muzułmanki, która w burkini wykąpała się w koszalińskim aquaparku zwróciła się o pomoc prawną do prokuratury w USA. Część bowiem objętych śledztwem komentarzy, które pojawiły się w mediach społecznościowych dodane zostały z kont, których właściciele pod różnymi nickami ukrywali swoją tożsamość. 

Konieczne jest zatem dotarcie do adresów IP komputerów, z których wpisów dokonano. To zaś można zrobić jedynie dzięki uprzejmości / współpracy administratorów serwisów społecznościowych, przede wszystkim Facebooka. Do czasu uzyskania pomocy z USA postępowanie zostaje zawieszone.

Tekst kończy akapit, który można potraktować jako swoiste ostrzeżenie: Osobom, którym zostanie udowodnione przestępstwo, grozi do pięciu lat więzienia - sankcja za groźby. Znieważenie może oznaczać do trzech lat, a do dwóch lat może czekać tych, którzy nawoływali do nienawiści. 

Niestety część czytelników serwisu ma najwyraźniej problemy z czytaniem i / lub kontrolowaniem własnej agresji. Pod samym tekstem pojawiło się od razu szereg wpisów, które dla prokuratury mogą stać się przyczynkiem do rozszerzenia śledztwa. Dla ich autorów zaś źródłem problemów.  





niedziela, 31 lipca 2016

Jeszcze jedna refleksja o 500+

Po wklejeniu wpisu o 500+ naszła mnie jeszcze jedna refleksja. Mianowicie, czy przypadkiem decydenci wykluczając z udziału w programie dużą część rodziców, tych, którzy posiadają tylko jedno dziecko, nie popełnili największego z możliwych błędów. Takiego, który radykalnie zmniejsza demograficzną efektywność programu.

W końcu to właśnie sytuację materialną tych rodzin najłatwiej jest podbudować (a sytuacja materialna jest najczęściej wymieniana jako czynnik uwzględniany przy decyzji o posiadaniu większej liczby dzieci: http://praca.gazetaprawna.pl/artykuly/625151,co-skloniloby-polakow-do-posiadania-wiekszej-liczby-dzieci.html).
Pieniądze rozkładają się w nich przecież na mniejszą ilość osób, niż w liczniejszych rodzinach. Sprawia to, że nawet niezbyt duża kwota może być przez jej członków odczuwana jako znacząca, i, jako taka, zadziałać „prodemograficznie”.

Dodatkowo wielu rodziców jedynaków / jedynaczek wyznaje, że myśli o braciszku / siostrzyce dla swojego dziecka. Chociażby dlatego, że boją się, żeby nie wyrósł im skupiony na sobie egoista/ka, niepotrafiący/ca niczym się dzielić.
Nierzadko zresztą o kolejne dziecko nagabywani są oni także przez swoje nieco już starsze pociechy, widzące w rodzeństwie szanse na zmniejszenie okresów nudy / kompana do zabawy.


Być może zatem na tego typu rodziny bodziec finansowy w postaci 500+ zadziałałby wyjątkowo mocno. Silniej niż na rodziców z dwójką, czy trójką dzieci, którzy w obszarze rodzicielstwa czują się w pełni zrealizowani. I których nawet wielokrotnie większe wsparcie nie nakłoniłoby do ponownego cofnięcia się do „epoki” pieluch. 

piątek, 29 lipca 2016

500 + a demografia

Prognozy demograficzne nie są dla Polski korzystne. Według GUS’u liczba ludności naszego kraju będzie w kolejnych latach systematycznie spadać, by w roku 2050 osiągnąć niecałe 34 miliony (dokładnie: 33950,56). Jest to mniej o prawie 4.5 miliona niż obecnie. (Zob. http://demografia.stat.gov.pl/bazademografia/Prognoza.aspx).

Jedną z form walki z tym negatywnym procesem jest zdaniem wielu polityków partii rządzącej program 500+. Bartosz Marczuk, wiceminister rodziny, pracy i polityki społecznej, powiedział w radiowej Jedynce, że 500+ to program prodemograficzny, a nie społeczny. (http://www.polskieradio.pl/7/129/Artykul/1577770,Bartosz-Marczuk-polityka-rodzinna-to-nie-polityka-socjalna). Inaczej mówiąc, jest to program, który z założenia przyczynić ma się do zwiększenia dzietności Polaków, a tym samym do zapobieżenia katastrofie demograficznej.

Wątpliwości co do tego ma wielu specjalistów. Według dr. Piotra Szukalskiego, socjologa z Uniwersytetu Łódzkiego i autora raportu „Depopulacja dużych miast w Polsce”, program ten może w pewnym stopniu wpłynąć na wskaźnik urodzin, ale nie w takim stopniu, który zahamuje proces wyludniania. Może go jedynie spowolnić. (Zob. http://www.portalsamorzadowy.pl/polityka-i-spoleczenstwo/demografia-i-migracje-w-polsce-czy-500-pomoze,77366.html). 

Podobnie widzi to prof. Irena Kotowska, demografka z SGH. Jej zdaniem za sprawą programu wprowadzonego przez Prawo i Sprawiedliwość absolutnie nie czeka nas żaden „baby boom”. I choć przewiduje ona możliwość wzrostu liczby urodzin w najbliższych 2-3 latach, to nie widzi szans na odwrócenie demograficznego trendu. Przeszkodą w tym będzie spadek liczby kobiet w wieku rozrodczym. (Zob. http://www.portalsamorzadowy.pl/polityka-i-spoleczenstwo/500-zl-na-dziecko-baby-boom-nie-bedzie-dzietnosc-zwiekszy-sie-nieznacznie,77790.html).

Pytanie zatem, czy rzeczywiście 500+ jest skuteczną receptą na demograficzne bolączki? Według mnie nie. I nie dlatego, że program ten jest zbyt ubogi. Z wyliczeń wynika przecież, że obecnie, po wprowadzeniu programu, Polska zbliżyła się do średniej europejskiej, jeżeli chodzi o środki przeznaczane na politykę prorodzinną. (Zob. http://metrocafe.pl/metrocafe/1,145523,19616938,czy-program-500-zwiekszy-dzietnosc-polakow.html). 

Przeszkodę widzę w zupełnie innym czynniku niż finansowy. Jest nim biologia. I nie chodzi mi tylko o wiek Polek, choć jest on tu rzeczywiście znacznym utrudnieniem. Raczej o pewne ewolucyjne uwarunkowania.

Jeżeli przyjmiemy, że z perspektywy biologicznej celem naszego życia jest zapewnienie przetrwania naszych genów, czyli spłodzenie zdrowego, płodnego potomstwa, które będzie miało w przyszłości szanse na odniesienie sukcesu reprodukcyjnego, to możemy przyjąć dwie strategie. Obie dostosowane do warunków zewnętrznych.

Pierwszą z nich jest strategia oparta na ilości potomstwa. W trudnych, niesprzyjających warunkach ludzie płodzą stosunkowo dużo dzieci, aby mieć pewność, że przynajmniej części z nich powiedzie się na tyle, aby mieć własne dzieci.
Od tej strategii większość mieszkańców krajów rozwiniętych dawno już jednak odeszła. Wraz z rozwojem medycyny wpływającym na redukcję umieralności noworodków, pojawieniem się szczepionek, a także wsparciem ze strony państwa takie rozwiązanie stało się zwyczajnie afunkcjonalne. I, co istotne, zbyt obciążające. Przede wszystkim dla organizmu kobiet. Dlatego można było strategie tą porzucić. Umożliwiła to przede wszystkim skuteczna antykoncepcja.

Druga strategia – nazwijmy ją strategią jakościową – oznacza spłodzenie tylko takiej ilości dzieci, które można z sukcesem poprowadzić przez proces wchodzenia w dorosłość. Proces coraz dłuższy i coraz bardziej kosztowny, zarazem odbywający się w rzeczywistości stosunkowo bezpiecznej.
Takiej, w której noworodki i dzieci nie dziesiątkują choroby, a młodzi mężczyźni nie są narażeni na śmierć podczas wojny. W warunkach, które nie uzasadniają konieczności zbyt mocnego eksploatowania ciała kobiety kolejnymi ciążami, aby jednostki tworzące pary miały pewność, że ich geny przetrwają. 

To co napisałem nie oznacza oczywiście, że nie będzie kobiet, które pod wpływem programu 500+ nie zdecydują się na dziecko lub kolejne dziecko (choć pewnie część z nich obawia się, że sam program nie będzie funkcjonował zbyt długo). 
Liczniejszą grupą będą tworzyć jednak te, które uzyskane z programu środki wykorzystają na zwiększenie szans i dobrostanu już posiadanego potomstwa. To zaś sprawi, że 500+ będzie musiał być jednak oceniany w kategorii rozwiązań socjalnych, a nie demograficznych. Inaczej niż chce to postrzegać ministerstwo. 

czwartek, 28 lipca 2016

Wolność sumienia drukarza

Właśnie przeczytałem Oświadczenie Ministra Sprawiedliwości Prokuratora Generalnego Zbigniewa Ziobro w sprawie wyroku Sądu Rejonowego dla Łodzi Widzewa wobec pracownika drukarni (http://ms.gov.pl/pl/informacje/news,8476,oswiadczenie-ministra-sprawiedliwosci-prokuratora.html). 

Oświadczenie dotyczy sprawy drukarza, który został ukarany karą grzywny za odmowę wykonania usługi zleconej przez Fundację LGBT Business Forum. W swoim mailu napisał on: Odmawiam wykonania roll up’u z otrzymanej grafiki. Nie przyczyniamy się do promocji ruchów LGBT naszą pracą. (http://www.dzienniklodzki.pl/wiadomosci/lodz/a/odmowil-wykonania-uslugi-zleconej-przez-fundacje-lgbt-business-forum-drukarz-zaplaci-grzywne,10445088/).
Stanowiło to podstawę do złożenia w prokuraturze zawiadomienia o podejrzeniu popełnienia wykroczenia. Sąd wyrokiem potwierdził przypuszczenie fundacji.

W opinii Zbigniewa Ziobro sądy są zobowiązane strzec konstytucyjnej wolności sumienia, a nie ją łamać. Mają stać na straży praw i wolności obywateli, w tym także wolności działalności gospodarczej, a nie narzucać im przymus. Żadne ideologiczne racje nie uzasadniają naruszania tych fundamentalnych zasad.

W związku z tym, że jego zdaniem wyrok sądu w sprawie drukarza narusza te wolności, on sam zdecydował o bezpośredniej interwencji prokuratury w omawianej sprawie. Celem podjętego działania jest – jak czytamy w oświadczeniu – obiektywne rozpatrzenie złożonego wniosku o ukaranie, mając na względzie zasady wolności sumienia i zdrowego rozsądku.

Pytanie tylko, czy minister sprawiedliwości wysyłając tak mocny sygnał nie wpływa przypadkiem na proces obiektywnego rozpatrzenia sprawy? Przecież teraz sąd nie tylko będzie oceniał zdarzenie, ale także zastanawiał się, czy przypadkiem swoim rozstrzygnięciem nie narazi się przełożonemu, który sprawę widzi w określony sposób. Taki, który nie uwzględnia w ocenie zdarzenia jego dyskryminacyjnego podtekstu, tylko naruszoną wolność drukarza w obszarze sumienia i zasad działalności gospodarczej.

Pozostaje mieć nadzieję, że sądowi uda się zachować niezawisłość (niezależnie jaka będzie treść wyroku). Samemu zaś ministrowi życzyć podobnej determinacji w innych sprawach, w których dochodzi do rzekomego lub realnego łamania sumienia Polaków. Także tych dotyczących osób, z którymi przekonaniami on sam się zapewne nie zgadza.


PS Obecnie wyrok nakazowy utracił moc, a sprawa została przekazana do rozpatrzenia na nowo, na zasadach ogólnych. (http://www.ordoiuris.pl/wyrok-w-sprawie-drukarza-utracil-moc-wskutek-interwencji-ordo-iuris,3834,i.html).

czwartek, 21 lipca 2016

Pensja dla pierwszej damy – tak. Dożywotnia pensja – absolutnie nie

W ostatnich dniach posłowie Prawa i Sprawiedliwości przedstawili dwa projekty zmian w zarobkach najważniejszych osób w państwie. Zmiany miały objąć uposażenia między innymi Prezydenta PR, premiera, ministrów, posłów i senatorów.
Ze względu na brak przychylności mediów i społeczeństwa wobec planowanych podwyżek oba projekty wycofano.  

Interesując kwestią jest to, że obie inicjatywy poselskie przewidywały również wprowadzenie wynagrodzenia dla małżonki głowy państwa. Miałoby ono wynosić 55 proc. uposażenia Prezydenta. W projekcie zapisano także, że zarówno byłemu prezydentowi, jak i jego małżonce, przysługuje dożywotnio miesięczne uposażenie w wysokości odpowiadającej 75 proc. kwoty wynagrodzenia pobieranego w czasie sprawowania urzędu. (http://www.money.pl/gospodarka/wiadomosci/artykul/pensje-rzad-podwyzka-projekt-pis,113,0,2126705.html, 21.07.2016). 
Obecnie prezydentowa żadnego uposażenia nie otrzymuje, a jej wydatki i wszelkie świadczenia, chociażby te na ZUS, opłaca Prezydent.

O ile jestem przeciwny podnoszeniu obecnie płac osobom rządzących krajem, w tym także Prezydentowi, o tyle w odróżnieniu od dużej części społeczeństwa uważam, że pierwszej damie należy płacić. Ostatecznie wykonuje pewne, mniej lub bardziej sprecyzowane obowiązki na rzecz kraju. Często takie, które wiążą się ze znacznym wysiłkiem i stresem. Warto zatem to nie tylko docenić, ale i wynagrodzić.

Oczywiście wynagrodzenie powinno przysługiwać pierwszej damie wyłącznie na czas sprawowania przez jej małżonka funkcji Prezydenta RP. Dożywotnią pensję dla mądrych, zaradnych kobiet uważam zwyczajnie za rzecz zbędną, wręcz niemoralną. Ostatecznie przecież nie mamy do czynienia z osobami, które przy pewnym wysiłku nie będą potrafiły odnaleźć się na rynku pracy.

W płaceniu prezydentowej widzę jeszcze jedną korzyść. Mianowicie dzięki posiadaniu własnych pieniędzy będzie ona mogła być zwyczajnie bardziej samodzielna. Będzie mogła podejmować bardziej autonomiczne decyzje i nie martwić się, że za chwilę, w związku z chociażby odmiennym zdaniem na jakiś temat, padnie ofiarą klasycznej przemocy ekonomicznej ze strony małżonka. 
Rzecz, o której się nie mówi, a która przecież może się zdarzyć. Ostatecznie, jak pokazują badania, ten rodzaj przemocy wobec partnera występuje w każdej grupie społecznej (podobnie jak i inne formy przemocy). Dlaczego zatem i w tej miałoby być inaczej?

poniedziałek, 11 lipca 2016

12 złotych

Sejm uchwalił ustawę o minimalnej stawce godzinowej za pracę na umowę-zlecenie i w ramach samozatrudnienia. Zgodnie z nią wynagrodzenie wyniesie 12 zł za godzinę, a po waloryzacji w 2017 r. - ok. 13 zł. Za przyjęciem ustawy głosowało 380 posłów, 47 było przeciwko, a 14 wstrzymało się od głosu. (Źródło: http://www.rp.pl/Place/307079952-Minimalna-stawka-godzinowa-za-prace---sejm-uchwalil-ustawe.html#ap-2).

Nie jestem ekonomistą. Nie potrafię określić, jaki wpływ na Polską gospodarkę i działające w kraju podmioty będzie miał ten ruch, jeżeli oczywiście senat ustawę przyjmie, a Prezydent ją podpisze. Tragedii jednak się nie spodziewam.

Uważam też, że 12 złotych to nie jest wygórowana stawka. Wręcz przeciwnie - jest to absolutne minimum jakie powinien otrzymywać pracownik, aby móc zadbać o naprawdę najbardziej podstawowe potrzeby swoje i swoich bliskich.
Dlatego też w przyszłości stawka ta powinna być sukcesywnie podnoszona.

Być może też te zagwarantowane 12 złotych pozwoli wielu osobom stać się w oczach banków wypłacalnymi, co oznacza chociażby szansę wzięcia niewielkiej pożyczki na cywilizowanych, a nie lichwiarskich warunkach. Pozwoli zapobiec to licznym tragediom związanym w wejście w spiralę absurdalnie oprocentowanych pożyczek.

Niektóre osoby też uznają, że zamiast kurczowo trzymać się etatu w firmie, która umiarkowanie zaspokaja ich potrzeby, lepiej poszukać innych, bardziej elastycznych rozwiązań zatrudnienia. Takich, które poza pracą pozwolą realizować pasje, czy w większym stopniu angażować się w życie rodzinne. Coś na co sztywny etat połączony z nadgodzinami często w żaden sposób nie pozwala. 


Oczywiście rozumiem, że w związku z prognozowana zmianą już teraz wielu pracodawców odczuwa spory dyskomfort. Woleliby przecież płacić 6-8 złotych za godzinę, niż 12. Tylko panowie i panie – czy chcielibyście sami za taką stawkę pracować? Albo czy chcielibyście, aby wasze dzieci tyle zarabiały? Odpowiedź znacie. 

Śmierć torreadora

Dwa dni temu, podczas transmitowanej na żywo korridy, życie stracił 29 letni hiszpański torreador Victor Barrio. Była to pierwsza od prawie 30 lat śmierć matadora podczas występu.

Przed chwilą obejrzałem nagranie tego tragicznego zdarzenia: https://www.youtube.com/watch?v=S78zHoJQxME. Straszne.

Niestety, choć jest mi go żal i współczuję jego rodzinie, to nie potrafię przestać myśleć, że stał się ofiarą własnej ambicji i przemysłu okrucieństwa. Korrida to przecież zwykły, pełen przemocy przemysł, kryjący się pod przykrywką kultywowania wielowiekowej tradycji.

Jak można przeczytać w artykule zamieszczonym na portalu internetowym wp.pl obroty rynku związanego z korridą wycenia się na 3.5 miliarda euro. Same zaś walki z bykami przyciągają do Hiszpanii 6 milionów turystów rocznie. (http://wiadomosci.wp.pl/kat,1356,title,Nie-zyje-29-letni-hiszpanski-matador-To-pierwszy-taki-wypadek-od-30-lat,wid,18416200,wiadomosc.html?ticaid=117591). Nic zatem dziwnego, że tak trudno przeforsować jej zakaz.

Korrida, aby mogła istnieć, potrzebuje młodych, ambitnych, nie mających zbyt wiele do stracenia mężczyzn. Osób, które w ten specyficzny sposób chcą zaistnieć i zyskać nieomalże boską sławę Hiszpański dziennik "El Pais" pisze, że Barrio zdecydował się na karierę matadora w wieku 20 lat. Wcześniej studiował i pracował na polu golfowym. - Zawsze ogromnie podziwiałem torreadorów, ale byłem zbyt onieśmielony, by powiedzieć, że chcę być torreadorem i bohaterem - mówił kilka lat temu. (http://www.tvn24.pl/wiadomosci-ze-swiata,2/byk-wzial-go-na-rogi-i-tratowal-matador-zginal-w-czasie-korridy,659874.html).


Victor Barrio  sławę zyskał. Niestety, zbyt długo się nią nie nacieszył. Być może jednak jego śmierć przyczyni się do agonii tego barbarzyńskiego spektaklu.

poniedziałek, 22 lutego 2016

List do Krzysztofa Nałęcza, Redaktora Naczelnego "Głosu Koszalińskiego"

Koszalin, 21.02.2016 r.
Redaktor naczelny
„Głosu Koszalińskiego”
Pan Krzysztof Nałęcz
Szanowny Panie Redaktorze,
w związku z opublikowaniem na łamach „Głosu Koszalińskiego” w dniu 19.02.2016 r. naszej odpowiedzi na tekst red. Piotra Kobalczyka z dnia 12.02.2016 r. wraz z jego kolejnym komentarzem, chcielibyśmy odnieść się do kilku poruszonych przez Niego kwestii.
Podobnie jak poprzednią naszą wypowiedź, również tę przesyłamy Panu Redaktorowi jako odpowiedź, a nie sprostowanie. Od Pana decyzji zależy to, czy z naszą odpowiedzią będą mogli zapoznać się Czytelnicy kierowanego przez Pana pisma. Przy czym, podobnie jak uczyniliśmy z poprzednią naszą odpowiedzią, również tę opublikujemy w mediach społecznościowych.
Jednocześnie wyraźnie zaznaczamy, że nie zamierzamy prowadzić dalszej dyskusji z red. Kobalczykiem. Ta w naszym odczuciu nie ma jakiegokolwiek sensu.
Ze względu na czytelność wywodu pozwoliliśmy nasze uwagi i zastrzeżenia ująć w punktach. Pozwoli to lepsze zrozumienie naszego stanowiska.
1.    Dziękujemy Panie Redaktorze, że zdecydował się Pan opublikować naszą odpowiedź. Nie rozumiemy jednak, dlaczego został zmieniony jej tytuł. Nie rozumiemy także dlaczego dodano do tekstu komentarz, wskazujący, iż rzekomo bronimy w naszej odpowiedzi swoich kwalifikacji jako ekspertów. Absolutnie tego nie czyniliśmy.
2.       Koniec naszej odpowiedzi zamyka dopisek redakcji: „(pisownia oryginalna - red)”. Nie jest to prawdą.
1.        Usunęliście Państwo niektóre oznaczenia stylu tekstu (kursywa) oraz bez konsultacji z nami dokonali Państwo wytłuszczeń w tekście (nasze nazwiska).
2.        We fragmencie odnoszącym się do dorobku i doświadczenia dr Moniki Kaczmarek-Śliwińskiej usunęliście Państwo linki do wykazu publikacji naukowych recenzowanych [1] oraz do wykazu projektów międzynarodowych i krajowych [2], którymi kierowała lub w których uczestniczyła zainteresowana, co w sytuacji – gdy red. Kobalczyk pozwala sobie oceniać nasze kompetencje – jest bardzo istotnym aspektem, jak również niczym nieuzasadnioną ingerencją w naszą odpowiedź.
3.       Cytując red. Kobalczyka: „11 zdań. Tyle napisałem w swoim ubiegłotygodniowym komentarzu. Ile zdań liczy powyższa polemika? Niech to będzie przyczynek do oceny profesjonalizmu obojga medioznawców.”
Nasza odpowiedź nie była przesłana Redakcji w trybie sprostowania, w związku z czym nie obowiązywał nas limit objętości wypowiedzi. Rozumiemy jednakże, iż każde zdanie, w którym wskazaliśmy brak rzetelności w konstrukcji materiału dziennikarskiego dotknęło red. Kobalczyka. Nie potrafiąc jednak na nasze uwagi odpowiedzieć, zastosował prosty chwyt retoryczny i kurczowo uczepił się liczby zdań. Omawiając przy okazji taką metodę prowadzenia dyskusji chcielibyśmy podkreślić, iż nie znamy metodologii oceny czyjegokolwiek profesjonalizmu na podstawie zsumowania liczby zdań, znaków czy akapitów. Ośmielamy się także twierdzić, że taka metoda zwyczajnie nie istnieje.
4.       Pan red. Kobalczyk pisze: „Nie wyobrażam sobie prac przy tak ważnym i rodzącym tak dalekosiężne skutki dokumencie, bez udziału specjalistów nie tylko z papierami, ale i udokumentowanym doświadczeniem w tej dziedzinie”.
Panie Redaktorze, nie wiemy czy właściwie domyślamy się, iż pisząc „papiery” red. Kobalczyk miał na myśli „dokumenty”. Może to jedynie kwestia słów, ale skoro odnosimy się i oceniamy profesjonalizm, warto dbać o styl. Odnosząc się do części zdania „Nie wyobrażam sobie prac przy tak ważnym i rodzącym tak dalekosiężne skutki dokumencie” warto byłoby, aby red. Kobalczyk zorientował się w końcu, co jest zadaniem Zespołu, którego członkami obecnie jesteśmy. Red. Kobalczyk poświęcił naszym osobom już dwa teksty, a wciąż ewidentnie nie wie, czym Zespół ma się zajmować. Dlatego sugerujemy panu redaktorowi Kobalczykowi jak najszybszy kontakt z rzecznikiem prasowym UM celem pozyskania kluczowych informacji. Chociażby po to, aby jego ewentualny kolejny tekst powstał w oparciu o fakty, a nie o jego wyobrażenia. Źle to bowiem świadczy o warsztacie dziennikarskim.
5.       W dalszej części swojego tekstu red. Kobalczyk pisze: „nie kojarzę dyskusji o marce głosów niekwestionowanych znawców tematu, za to odkąd pamiętam, miałem wrażenie, że to Państwo tworzyliście wokół siebie wizerunek liderów opinii w tej sprawie”.
Prawdę mówiąc niewiele interesuje nas wrażenie red. Kobalczyka. Nie interesuje nas też to, co red. Kobalczyk kojarzy, a czego nie kojarzy. Natomiast ważnym jest, aby Czytelnikom „Głosu Koszalińskiego” przybliżyć przede wszystkim fakty, na podstawie których mogliby wyrobić sobie własną opinię. Taką rolę przecież powinny pełnić media. Niestety red. Kobalczyk nie pokusił się o pozyskanie naszych wypowiedzi w opisywanym przez siebie temacie. Nie postarał się także o wypowiedź kompetentnych przedstawicieli władz miasta, inicjatora powołania Zespołu. W związku z czym Czytelnicy dwukrotnie otrzymali przekaz jednostronny i nieprawdziwy.
6.       Odnosząc się w tym miejscu do kompetencji i profesjonalizmu Zespołu powołanego przez Urząd Miasta warto, aby red. Kobalczyk sięgnął pamięcią nieco dalej, podobnie jak zrobiliśmy to my, pozwalając sobie na krytykę poprzedniej strategii. I tak wczytując się w dokument powołujący poprzedni Zespół do spraw marki Koszalina (Zarządzenie nr 234/946/08 Prezydenta Miasta Koszalina z dnia 20.06.2008 r.) z zainteresowaniem analizowaliśmy jego skład. W żadnym miejscu nie krytykowaliśmy jednak członków Zespołu, gdyż krytyka pojedynczych osób nie ma większego sensu, gdy wyznacza im się zadania oparte na pracy zespołowej. Zarządzanie zespołami projektowymi zakłada, że siłą zespołu są indywidualne cechy poszczególnych członków, ale wartość tworzona jest z siły grupy. Chcąc być precyzyjnymi pozwalamy sobie przypomnieć skład poprzedniego Zespołu, w którym znaleźli się: Rzecznik prasowy UM, Dyrektor Wydziału Rozwoju i Współpracy Zagranicznej, Dyrektor Wydziału Kultury i Spraw Społecznych, Dyrektor Infrastruktury Komunalnej, Dyrektor Wydziału Organizacyjno-Administracyjnego, Dyrektor Wydziału Edukacji, Dyrektor Filharmonii Koszalińskiej oraz Dyrektor Bałtyckiego Teatru Dramatycznego, zaś na koordynatorów prac z ramienia miasta powołani zostali: Kierownik Biura Promocji i Informacji oraz Dyrektor Centrum Kultury 105. Dwa miesiące wcześniej jeden z koordynatorów – Kierownik Biura Promocji i Informacji Pani Kinga Wiertlewska-Kobalczyk zwróciła się z prośbą (PLKWK-0051-3d-1/08 z dnia 30.04.2008 r.) do Prezydenta Miasta Mirosława Mikietyńskiego o wyrażenie zgody na zaproszenie do udziału w tzw. Grupie wsparcia czternaścioro osób (m.in. czworo przedstawicieli mediów, byłego rzecznika kontyngentu w Syrii, a w chwili powołania zespołu sekretarza BWSH, Dyrektor Archiwum Państwowego w Koszalinie, Kierownik Klubu Osiedlowego Bałtyk, KSM Na Skarpie, artystę plastyka – byłego szefa Teatru Propozycji DIALOG, artystę współpracującego z Galerią Scena, członka Rady Kultury przy Prezydencie Koszalina i jednocześnie perkusistę Filharmonii Koszalińskiej, prywatnego przedsiębiorcę, przedstawiciela firmy KOSPEL, pracownika Instytutu Wzornictwa Politechniki Koszalińskiej, Dyrektor Wydziału Rozwoju i Współpracy Zagranicznej). Nie przypominamy sobie, aby wymienione składy dwóch zespołów były krytykowane przez red. Kobalczyka, co może wskazywać, iż uznawał je wówczas za kompetentne, czego nie wykluczamy.
7.       Red. Kobalczyk pisze: „Pani dr Monika Kaczmarek-Śliwinska, nie czekając na publikację wysłanej już do gazety polemiki, zawiesiła ją w sieci (oczywiście pomijając mój komentarz), po czym oburzała się, że nie opublikowaliśmy jej natychmiast (nie musieliśmy w ogóle się nią zajmować, a to, że ją publikujemy, to nasza dobra wola). To skłania mnie ku przekonaniu, że nie znacie Państwo ani prawa prasowego, ani podstawowych reguł działających w mediach.”
Ustalając fakty:
1. 12.02.2016 r. ukazał się tekst red. Kobalczyka.
2.12.02.2016 r. o godz. 21:30 (na adres przemyslaw.stefanowski@mediaregionalne.pl) oraz 21:31 (na adres krzysztof.nalecz@mediaregionalne.pl) oraz w dniu 13.02.2016 r. (na adres alarm@gk24.pl) wysłaliśmy naszą odpowiedź.
3. Potwierdzenia odbioru naszych maili przyszły (autoresponder, bez odpowiedzi Redakcji) w dniu 14.02.2016 r. (godz. 00:36 oraz 15:55).
4. Naszą odpowiedź opublikowaliśmy na blogu dr M. Kaczmarek-Śliwińskiej w dniu 15.02.2016 r. o godz. 10:30, uznając, że 2,5 doby braku reakcji ze strony Redakcji oznacza, iż nie ma ona ochoty na korespondencję. Odpowiedzi zresztą do dziś nie otrzymaliśmy.
5. W dniu 19.02.2016 r. przypadkowo dowiedzieliśmy się o publikacji naszej odpowiedzi na łamach „Głosu Koszalińskiego”.

Myślimy, że powyższe kalendarium doskonale pokazuje „chęć” nawiązania kontaktu ze strony Redakcji lub red. Kobalczyka.
8.       Odnosząc się do naszej znajomości prawa prasowego polecamy red. Kobalczykowi czytanie ze zrozumieniem, gdyż – jeśli red. Kobalczyk odnosi się już do treści zamieszczanych w mediach społecznościowych – 15.02.2016 r. (godz. 22:09) dr M. Kaczmarek-Śliwińska pod linkiem do bloga z treścią odpowiedzi zamieściła komentarz w toczącej się dyskusji o treści: „(…) nie puszczaliśmy tego w trybie sprostowania. To jedynie nasza odpowiedź na tekst redaktora i od standardów redakcji zależy, czy opublikują. Raczej nie, ponieważ w piątek wysłaliśmy odpowiedź, w sobotę były odczytane, a do dziś nie ma nawet zwykłego maila z odpowiedzią, więc chyba nie ma już złudzeń odnośnie owych standardów (…)”.
Odnosząc się natomiast do „oburzenia” dr M. Kaczmarek-Śliwińskiej, to nie dotyczyło one żądania natychmiastowego publikacji odpowiedzi, ale oczekiwania odpowiedzi na maile wysyłane do redakcji, czyli realizacji powszechnie obowiązujących zasad kultury komunikacji.
9.       Chcielibyśmy zwrócić również uwagę Pana Redaktora Naczelnego na kulturę wypowiedzi red. Kobalczyka i sposób odnoszenia się czy do nas, czy też do naszych wypowiedzi. Sformułowania typu „mielić milion słów”, „hektary zapisaliście Państwo”, „ambitnych hobbystów” nie przystoją redaktorowi poważnego dziennika.
10.   Rzeczywiście w naszej odpowiedzi raz zamiast nazwiska „Kobalczyk” napisaliśmy „Kowalczyk”, za co przepraszamy. Pomyłkę tę zauważyliśmy dopiero w poniedziałek wieczorem (15.02.2016 r.) i oczywiście natychmiast dokonaliśmy edycji tekstu na blogu.
Z poważaniem
Monika Kaczmarek-Śliwińska
Piotr Szarszewski
---
[1] Wykaz oraz niektóre teksty publikacji można znaleźć pod adresami:

poniedziałek, 15 lutego 2016

Ekspert od ekspertów. Polemika z informacjami zawartymi w tekście red. Piotra Kobalczyka

Poniższy tekst stanowi naszą, czyli dr Moniki Kaczmarek-Śliwińskiej i dr. Piotra Szarszewskiego odpowiedź na personalny atak ze strony Piotra Kobalczyka, redaktora „Głosu Koszalińskiego”.

Uznaliśmy, że odpowiedź ta jest konieczna. Ukazuje bowiem poziom pracy dziennikarskiej pana redaktora.

Zaznaczamy, że tekst odpowiedzi został trzy dni temu (12.02.2016) wysłany do redakcji „Głosu Koszalińskiego” i jego władz z prośbą o opublikowanie. Niestety do chwili obecnej nie otrzymaliśmy ze strony osób kierujących periodykiem jakiejkolwiek odpowiedzi. W naszym odczuciu oznacza to, że redakcja akceptuje styl pracy dziennikarskiej redaktora Kobalczyka.

W naszej odpowiedzi pominęliśmy aspekt powiązań rodzinnych pana redaktora Kobalczyka. Rzecz, która w naszym przekonaniu mogła stanowić przyczynek do jego nieuzasadnionej, bezsensownej i zupełnie nieskutecznej próby uderzenia w nasze osoby. Uznaliśmy jednak, że nie będziemy schodzić poniżej pewnego poziomu.

--- TREŚĆ ODPOWIEDZI ---
Ekspert od ekspertów. Polemika z informacjami zawartymi w tekście red. Piotra Kobalczyka

W piątkowym wydaniu Głosu Koszalińskiego (12.02.2016 r.) opublikowany został krótki tekst redaktora Piotra Kobalczyka „Nicowanie marki. To wcale nie jest śmieszne”.

Artykuł dotyczy prac koszalińskiego magistratu nad nową strategią marki miasta. W tekście tym autor odnosi się do dwóch z kilkunastu osób, które mają pracować nad strategicznym dokumentem w obszarze promocji miasta. Jedną z tych osób jest dr Monika Kaczmarek-Śliwińska, drugą dr Piotr Szarszewski, pracownicy naukowo-dydaktyczni Politechniki Koszalińskiej.

Odniesienia te mają charakter wybitnie negatywny, a ich celem jest udowodnienie przyjętej przez red. Kobalczyka tezy, że te dwie osoby nie mają odpowiednich kwalifikacji, aby pracować w zespole konstruującym nową strategię promocji miasta.

Ze względu na fakt, że w tekście pana redaktora Kowalczyka znalazło się szereg przeinaczeń, nadużyć i zwykłych manipulacji, postanowiliśmy panu redaktorowi odpowiedzieć. 
I nie robimy tego dlatego, aby przekonać go do swoich racji. Nie czynimy tego także, aby przekonać go, że jednak posiadamy wiedzę i kwalifikacje, które z perspektywy prac zespołu ds. promocji mogą być przynajmniej przydatne. 
Robimy to wyłącznie po to, aby pokazać, jak fatalny poziom dziennikarski jego tekst reprezentuje.

Zacznijmy od kwestii zasadniczej, czyli wspomnianej przez redaktora obecnej strategii miasta. Tej, o której napisał on, że została opracowana „za niemałe pieniądze przez zewnętrzną firmę z doświadczeniem i papierami”.

Otóż panie redaktorze – miasto nie posiada obecnie obowiązującej strategii marki / promocji. Ostatnia, ta o której prawdopodobnie pan w swoim tekście pisze, została przyjęta na lata 2009-2014. Inaczej mówiąc strategia ta jest już tylko dokumentem archiwalnym. I pan jako poważny dziennikarz powinien o tym wiedzieć. Inaczej dokonuje pan przekłamania i wprowadza odbiorców w błąd.

Kwestia druga. Pisze pan, że to, czy przyjęta strategia podoba się lokalnym intelektualistom (w ich gronie umieścił pan także naszą dwójkę), czy też się nie podoba, to rzecz względna (użył pan słów: „rzecz do dyskusji”). Otóż absolutnie nie możemy się z panem w tej kwestii zgodzić. Co więcej – twierdzimy, że zwyczajnie nie ma pan racji.

Strategia ta powstała w oparciu o nieprawidłowo przeprowadzone badania (zbyt mała próba, zły dobór osób do badań). Założone w strategii działania oderwane były od możliwości budżetowych i kadrowych miasta. Nie ustalono też precyzyjnie zasad przeprowadzania ewaluacji. Dlatego z całego pakietu pomysłów zawartych w tej za niemałe pieniądze przygotowanej strategii ostatecznie zrealizowano tylko dwa. Te, które były najtańsze i najprostsze w implementacji. Mówimy tu o haśle promocyjnym Koszalin. Pełnia życia i nowym logotypie. 

Szerzej na ten temat może pan zresztą poczytać w tekście doktora Szarszewskiego, zatytułowanym Koszalin pełnia życia. Analiza strategii promocyjnej miasta Koszalina (Symbolae Europaeae. Studia Humanistyczne Politechniki Koszalińskiej, 2014 r., nr 7) i ewentualnie wówczas wejść w polemikę z zamieszczonymi tam spostrzeżeniami.

Kwestia trzecia – eksperci w zespole ds. budowania marki Koszalina. Redaktor Kobalczyk napisał, że w najbliższym dniach mamy pochylać się nad marką Koszalina „w roli”… ekspertów. Rzeczywiście tak jest. Nie wynika to jednak z faktu, iż jesteśmy – jak pan redaktor to ujął – „nieco zanadto ambitnymi hobbystami”. Po prostu oboje zostaliśmy zaproszeni do udziału w pracach zespołu przez koszaliński magistrat.

Każde z nas ma doświadczenie i wiedzę, które w pracach tego typu grona mogą być przydatne. Doktor Kaczmarek-Śliwińska jest specjalistką z obszaru public relations, ekspertką w zakresie wizerunku, wykładowczynią akademicką z wieloletnim stażem. Prowadzi zajęcia i publikuje [1] w zakresie m.in. politycznego PR, komunikacji w mediach i zarządzania kryzysowego, jak również jest członkinią zespołów badawczych [2]. I stąd też „uzurpuje” sobie prawo wypowiadania się na wspomniane przez pana redaktora tematy.

Doktor Piotr Szarszewski jest absolwentem Uniwersytetu Jagiellońskiego, filmo- i medioznawcą. Od 2009 roku prowadzi na Politechnice Koszalińskiej zajęcia z reklamy i public relations, w tym z tworzenia strategii w obu tych obszarach. W aspekcie zatem kluczowym przy przygotowaniu strategii wizerunkowej, czy promocyjnej miasta.

Żadne z nas nie twierdzi jednocześnie, że ma w swoim dorobku bezpośrednio pracę nad promocją jednostki terytorialnej. Wiemy jednak na ten temat wystarczająco dużo, aby w tego typu zespole móc się spokojnie odnaleźć.

Najważniejsze w tym wszystkim jest jednak to, że żadne z nas nie jest jeszcze członkiem zespołu ds. marki czy promocji Koszalina. O naszym udziale w pracach zespołu zamierzamy zadecydować dopiero po pierwszym, organizacyjnym spotkaniu. Wówczas, gdy będziemy wiedzieć, jak mają przebiegać działania, oraz czy ewentualnie nasza wiedza i kompetencje mogą być w tych pracach przydatne. Jeżeli będzie inaczej, zwyczajnie podziękujemy i będziemy trzymać kciuki za Zespół. Taką informację przekazaliśmy szefowi tworzonego Zespołu, kierownikowi referatu Wydziału Komunikacji Społecznej i Promocji, panu Tomaszowi Nowemu, po otrzymaniu zaproszenia do Zespołu. I pan Nowe ten nasz warunek zaakceptował.

Przy okazji warto wspomnieć, że konstruowany przez ratusz Zespół liczyć będzie kilkanaście osób. Osoby te – jak podejrzewamy – reprezentować będą różne obszary wiedzy i posiadać różne kompetencje. Będą tam także osoby, które już teraz odpowiadają za budowanie wizerunku marki miasta i jego promocję. Z perspektywy tworzenia dokumentu strategicznego takie podejście wydaje nam się optymalnym rozwiązaniem.

Krytykując doświadczenie, kompetencje czy umiejętności członków tego typu zespołów, warto znać obecne tendencje w zakresie ich tworzenia, które postulują między innymi interdyscyplinarny dobór członków zespołów. Inaczej można się narazić na śmieszność.

Na koniec pozwolimy sobie zadać panu redaktorowi Kobalczykowi jedno, istotne pytanie. Mianowicie jaką wiedzę odnośnie omawianego tu obszaru pan redaktor posiada, aby móc oceniać kompetencję i wiedzę innych? Jakie studia pan ukończył, co i gdzie publikował, aby tak autorytatywnie się w materii marketingu terytorialnego i promocji jednostek terytorialnych wypowiadać?

Inaczej mówiąc chcielibyśmy uzyskać informację, co czyni pan redaktora ekspertem od ekspertów?
Bardzo liczymy na odpowiedź.

Monika Kaczmarek-Śliwińska mkaczmarek-sliwinska@wp.pl
Piotr Szarszewski                             piotrszarszewski@interia.pl
  
[1] Wykaz oraz niektóre teksty publikacji można znaleźć pod adresami: http://monikakaczmarek-sliwinska.pl/publikacje.html lub https://koszalin.academia.edu/MonikaKaczmarek%C5%9Aliwi%C5%84ska.
`[2] http://monikakaczmarek-sliwinska.pl/badania.html.