sobota, 27 grudnia 2014

Terlikowski na wigilię, czyli może dobrze, że zwierzęta nie potrafią czytać

W świątecznym wydaniu Rzeczpospolitej ukazał się artykuł Tomasza Terlikowskiego Zwierzęta, nawet w Wigilię, praw nie mają (dostępny pod adresem internetowym: http://www.rp.pl/artykul/1167095-Zwierzeta--nawet-w-Wigilie--praw-nie-maja.html)
W tekście dzieli się on swoimi refleksjami na temat zwierząt i tego, jak powinny być one traktowane. Spostrzeżeniami wynikającymi jakoby z doktryny chrześcijańskiej.
(Piszę wynikającymi jakoby z doktryny chrześcijańskiej, nie dlatego, aby Terlikowskiego obrazić. Po prostu moja wiedza uniemożliwia mi weryfikację zamieszczonych w tekście stwierdzeń pod kątem ich zgodności z nauką kościoła. Ze względu jednak na fakt, że przemyślenia obecnego szefa Telewizji Republika nierzadko poddawane były krytyce przez księży i teologów, pozwolę sobie nie traktować ich jako dogmatycznych).

Czego z tekstu się dowiedziałem? Po pierwsze tego, że zgodnie z zapisami Księgi Rodzaju zwierzęta nie są równe człowiekowi. W związku z tym nie mają one i nie powinny mieć praw, które człowiek (chrześcijanin) powinien respektować. Oznacza to, że zwierzęta mogą być wykorzystywane chociażby do eksperymentów naukowych. Mogą być także zabijane w taki sposób, jaki dany system religijny przewidział jako najwłaściwszy (ubój rytualny).
Po drugie, że cierpienia zwierząt różnią się od ludzkich, bo pozbawione są (ich cierpienia) samoświadomości i poczucia przyszłości, cech przynależnych istotom ludzkim.
Po trzecie, że uznanie, iż zwierzętom jednak jakieś prawa przysługują i że nie można przekładać interesów ludzi nad interesy innych stworzeń wynika z odrzucenia istnienia Boga, a także wiary w pochodzenia człowieka od Stworzyciela. Ateizm, materializm, ewolucjonizm pozbawione odniesienia do Stwórcy świata czy teistycznej antropologii sprawiają, że człowiek przestaje postrzegać siebie jako kogoś wyższego niż zwierzęta.
Po czwarte, że istnieje związek pomiędzy poszanowaniem praw zwierząt a akceptacją dla wielu różnych rzeczy, typu antykoncepcja, aborcja czy eksperymentów na nienarodzonych istotach ludzkich.
Po piąte, że przyczyn stanu, w którym ludzie przestają patrzeć na świat „antropocentrycznie” (świat i zwierzęta w służbie rodzaju ludzkiego), można szukać w budowanym od XVIII wieku micie przeludnienia i polityce kontroli urodzin. Polityce, która pozbawiła człowieka tak potrzebnych mu relacji z innymi ludźmi. To zaś w konsekwencji skutkuje szukaniem substytutów i przenoszeniem uczuć na zwierzęta.

Czyń ziemię sobie poddaną
Argument o wyższości człowieka nad zwierzętami wywiedziony z biblijnej historii stworzenia mnie nie przekonuje. Z wielu powodów. Po pierwsze dlatego, że zapisy poczynione kilkadziesiąt wieków temu w sposób naturalny stanowią odzwierciedlenie pewnej wizji świata, którą obecnie trudno uznać za aktualną (niezależnie, czy jest to tekst natchniony, czy tylko pewna wizja literacka). A przynajmniej ja jej za aktualną uznać nie potrafię.
Po drugie ponieważ tego typu nastawienie prowadziło, i wciąż prowadzi, do bardzo nieracjonalnego wykorzystywania tego wszystkiego, co Ziemia nam oferuje. A negatywne skutki takiego podejścia coraz częściej odczuwamy także my, ludzie.

Czy to oznacza, że traktuję zwierzęta jako równe człowiekowi? Nie. Niemniej jednak uważam, że powinny one mieć pewne, określone prawa. Prawa ustanowione przez człowieka i przez niego przestrzegane. Zwierzęta jako istoty czujące / myślące zwyczajnie na to zasługują.
Podstawowym prawem czy wymogiem powinno być właściwe ich traktowanie. Takie, które zapewni im określony komfort i / lub ograniczy do minimum ich cierpienie. To ostatnie jest przecież zwyczajnie zbędne.

Oznacza to między innymi uważne przyglądanie się temu, co ze zwierzętami robią naukowcy. Nie może być tak, że w imię nauki dopuszcza się takie bestialstwa jak wiwisekcje, przecinanie strun głosowych, czy powtórne doświadczenia na tych samych zwierzętach (cześć z tych zjawisk dopuszcza najnowsza rządowa ustawa o ochronie zwierząt wykorzystywanych do celów naukowych lub edukacyjnych: http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103085,16875476,Przecinanie_strun_glosowych__bol__wielokrotne_eksperymenty_.html) .

Podobnie rzecz ma się w odniesieniu do hodowli przemysłowych. Stłoczone, tuczone, faszerowane antybiotykami i hormonami zwierzęta trafiające po kilku miesiącach do rzeźni a potem na nasze stoły to fatalna reklama kondycji ludzkiej. Chyba, że ktoś podziela starotestamentową wizję „poddaństwa”.

Nie potrafię także podzielić opinii Terlikowskiego odnośnie uboju rytualnego. W religii, która zezwala na bezsensowne cierpienia zwierząt znika dla mnie zwyczajnie dobro. Dlatego przy całym oddaniu dla wolności religii uważam, że ubój rytualny również powinien być zabroniony. Polska zaś pomimo opinii Trybunału Konstytucyjnego (http://wyborcza.pl/1,75478,17106014,TK__Zakaz_uboju_rytualnego_niezgodny_z_konstytucja.html) powinna pozostać w gronie krajów, które ten zakaz wprowadziły i go przestrzegają (http://www.tokfm.pl/Tokfm/1,103086,15473407,Dania_zakazuje_uboju_rytualnego___Prawa_zwierzat_sa.html#TRrelSST).

Cierpienie zwierząt
Szczerze mówiąc nie wiem jak cierpią zwierzęta. Nie wiem nawet tak naprawdę, jak cierpią inni ludzie. Mogę to sobie jedynie wyobrażać bazując na własnych doświadczeniach.
Dlatego nie przemawia do mnie argument, że zwierzęta cierpią inaczej / mniej, bo nie mają samoświadomości, tudzież wizji przyszłości. Zwłaszcza, że niektóre gatunki zwierząt jakąś formę samoświadomości przecież posiadają. Dowodzi tego chociażby pozytywne "zaliczenie" przez nie testu lustra (http://www.eduscience.pl/artyku%C5%82y/niewiele-gatunk%C3%B3w-zwierz%C4%85t-zda%C5%82o-tzw-test-lustra). 

Zgoda na przyznanie praw zwierząt = odrzucenie Boga
Kolejna teza Terlikowskiego, z którą mam poważny problem. Znam przecież wiele osób, wierzących, które jednocześnie uważają, że człowiek powinien uwzględniać w swoich poczynaniach dobro innych stworzeń. Zwłaszcza, że w odróżnieniu od zwierząt ma możliwość, aby to czynić.
Co więcej – ośmielę się stwierdzić – że w tym właśnie elemencie wiele z tych osób dostrzega przejaw swojej religijności. Postawy, która wiąże się dla nich z właściwym traktowaniem zarówno ludzi jak i zwierząt.

Prawa zwierząt kontra prawa ludzkie
Wywód Terlikowskiego odnośnie związku pomiędzy dbałością o przestrzeganie praw zwierząt a nadużyciami wobec ludzi wydaje mi się zwyczajnie nieuzasadniony. Nie ma w nim żadnych dowodów, poza emocjonalnymi sformułowaniami Nowymi „królikami doświadczalnymi", które zastąpiłyby myszy, szczury czy właśnie króliki, mieliby się stać ludzie na wczesnym etapie rozwoju, nazywani czasem dla niepoznaki zarodkami czy płodami.
Trudno zatem traktować go poważnie.  Co oczywiście nie oznacza, że nie ma osób, które tego typu rozwiązań by nie zaakceptowały. Podejrzewam jednak, że stanowią one zdecydowany margines.

"Mit" przeludnienia
Rzeczywiście wielu ekologów zabiega o to, aby w społeczeństwie wzrastała świadomość skutków, jakie dla świata niesie niekontrolowany przyrost naturalny. Zwłaszcza, że Ziemia nie jest  planetą o nieograniczonym potencjale (http://pl.wikipedia.org/wiki/%C5%9Alad_ekologiczny). I warto o tym pamiętać, chociażby po to, aby zmieniać metody w jaki ludzkość zasoby naturalne eksploatuje / wykorzystuje.
Czy jednak rzeczywiście ten "mit" przeludnienia oraz polityka ograniczania przyrostu naturalnego (polityka kontroli urodzin) stoją u podstaw odejścia ludzkości od wizji „antropocentrycznej”. Myślę, że to bardzo uproszczona diagnoza.




poniedziałek, 22 grudnia 2014

Bloger zły, łatwy język i świat newsów w TV Max

Kilka dni temu, podczas dziesiątej, jubileuszowej konferencji Studenckiego Koła Naukowego Futura, jedna z zaproszonych prelegentek, dziennikarka lokalnej stacji telewizyjnej wygłosiła trzy - w moim przekonaniu - dość kontrowersyjne opinie. Dwie z nich dotyczyły języka, czyli materii, której spotkanie w całości dotyczyło. Trzecia odnosiła się do konstrukcji przekazu informacyjnego, określanego pojęciem newsa.
Poniżej pozwoliłem sobie na krótkie odniesienie do każdego z tych stwierdzeń. Zwyczajnie na to zasługują.

Dobry dziennikarz – zły bloger
Dziennikarka ewidentnie nie lubi świata blogerów. Po raz kolejny bowiem wyraziła swoją negatywną ocenę o tym fenomenie. O ile jednak w swoim poprzednim wystąpieniu (podczas IV Ogólnopolskiej Konferencji Media – Komunikacja – Edukacja) podważała profesjonalizm blogerów (więcej o tym: http://www.blog.mediafun.pl/koszalin-media-komunikacja-edukacja-trwa-konferencja-na-goraco/), tym razem zakwestionowała ich prawo do bycia wzorcem w obszarze języka.

Mówiąc szczerze, że nie bardzo potrafię zrozumieć tą niechęć dziennikarki do blogosfery. Mam także kłopot z akceptacją jej z taką pewnością wygłaszanych stwierdzeń. Przede wszystkim ze względu na fakt, że znam przynajmniej kilka blogów, które uważam za warte przynajmniej śledzenia. Zamieszczane tam teksty są aktualne, refleksje pogłębione, przemyślenia mądre. A co ważniejsze – opublikowane tam artykuły nierzadko znaczenie wykraczają poziomem ponad ten, który można dostrzec w różnego typu tradycyjnych mediach. Także w warstwie językowej.

Warto także zauważyć, że istnieją blogi prowadzone przez specjalistów w dziedzinie języka. Jeden z nich należy chociażby do prof. Jerzego Bralczyka (http://jerzybralczyk.bloog.pl/). Celem tego typu blogów jest przede wszystkim podnoszenie kompetencji językowych Polaków. I patrząc na reakcje, jakie u czytelników wywołują, spokojnie można stwierdzić, że rolę tę wypełniają znakomicie.

Oczywiście to co powyżej napisałem nie oznacza, że nie ma złych, nieciekawych czy nudnych blogów. Jest ich wiele. Być może nawet stanowią większość. Nie znaczy to jednak, że z tego powodu można pozwolić sobie na deprecjonowanie całości zjawiska.

Ocena trudności języka polskiego
Zdaniem dziennikarki nasz rodzimy język jest językiem łatwym (a przynajmniej takie stwierdzenie w jej wypowiedzi się pojawiło). Nie ukrywam, że nieco mnie ta ocena zaskoczyła. Zawsze wydawało mi się, że nasz język ze względu na swoją gramatykę należy raczej do grupy tych trudniejszych. O ile oczywiście w ogóle można stworzyć ranking języków trudnych i łatwych (http://swiatjezykow.blogspot.com/2011/04/najtrudniejszy-jezyk-swiata.html).

W kontekście opinii dziennikarki interesująca wydaje się informacja o tym, że kilka lat temu jeden z blogerów (Mark Biernat) uznał język polski za najtrudniejszy do opanowania przez obcokrajowców. Według niego jednym z dowodów na poparcie tej tezy jest fakt, że o ile przeciętny Anglik uzyskuje biegłość (płynność) w posługiwaniu się swoim rodowitym językiem w wieku dwunastu lat, przeciętny Polak potrzebuje na to cztery lata więcej (patrz: http://claritaslux.com/blog/the-hardest-language-to-learn/).

Oczywiście opinia blogera wywołała ostrą dyskusję i miała wielu krytyków. Przykładowo na stronie internetowej natemat.pl można przeczytać tekst Michała Fala, w którym poddaje on w wątpliwość teorię Biernata (http://natemat.pl/76329,polski-najtrudniejszym-jezykiem-swiata-bez-przesady-ale-latwo-nie-jest-pytamy-lektorow-pracujacych-z-obcokrajowcami). 
W artykule przytacza on przede wszystkim wypowiedzi uczących obcokrajowców lektorów języka polskiego. Żaden z nich nie określił języka polskiego mianem najtrudniejszego. Jednocześnie żaden z nich nie stwierdził, iż należy on do języków łatwych. Prawdopodobnie dlatego, że mają oni pełną świadomość trudności, jakie jego nauka sprawia cudzoziemcom. Świadomość, która rodzimym jego użytkownikom może czasem gdzieś zwyczajnie umykać.

News w TVN kontra news w TV MAX
Poza kwestią opinii o blogerach i języku jeszcze bardziej zaskoczyło mnie to, co prelegentka powiedziała podczas dyskusji zamykającej konferencję. Mianowicie stwierdziła, że choć pracowała w telewizji TVN to prawdziwe newsy nauczyła się robić dopiero w Telewizji Kablowej Max. Dodała także, że ta ogólnopolska stacja zyskałaby, gdyby w tej materii naśladowała koszalińską stację telewizyjną.

W moim odczuciu jest to bardzo odważna teza, niestety nie poparta żadnym sensownym argumentem. Trudno przecież za taki argument traktować długość czasu, który jakiemuś tematowi dana stacja gotowa jest poświęcić. Czas bowiem w przypadku newsu ma znaczenie, ale nie tyle w aspekcie długości prezentowanego materiału, co przede wszystkim jego aktualności i szybkości upublicznienia (według Andrew Boyda news jest doniesieniem, z tego, co się dzieje teraz).  A w tej materii ogólnopolska stacja jednak zdecydowanie góruje nad lokalną telewizją kablową.

Zresztą jeżeli przeanalizujemy także inne wyznaczniki newsów, czyli chociażby aspekt wywoływania przez nie rezonansu społecznego to trudno mówić o tym, aby Telewizja Max była konkurentem dla TVN. Nawet przy uwzględnieniu różnicy skali. Podobnie zresztą w kwestii atrakcyjności przekazu, czy przyciągania uwagi odbiorców.


Można oczywiście zastanawiać się na ile wzorce zarządzanej przez Markusa Tellenbacha telewizji są najwłaściwsze i najbardziej godne naśladowania (infotainment). To samo jednak pytanie można odnieść do tak wychwalanej przez prelegentkę stacji. 

piątek, 19 grudnia 2014

Koszalin oczami studentów. Cześć III. Koszalin pełnia życia?

Miasta, regiony czy kraje funkcjonują na rynku analogiczne jak marki komercyjne. Starają się wyróżnić i przekonywać do siebie potencjalnych mieszkańców, inwestorów czy turystów. Jeżeli tego nie robią to ich inercja jest bezwzględnie wykorzystywana przez konkurencję. Ostatecznie walka toczy się o wysoką stawkę.

Obecnie jednym z elementów stosowanych przy tego typu współzawodnictwie jest hasło promocyjne. Slogan, który pozwala na skuteczne pozycjonowanie nazwy jednostki, budując w umyśle odbiorcy właściwe z nią skojarzenia. Proces analogiczny do tego, jaki odbywa się w przypadku produktów z innych branż.

Uniwersalnego przepisu na tworzenie hasła promocyjnego jednostek terytorialnych w zasadzie nie ma. Przyjmuje się jednak, że powinno ono być krótkie, maksymalnie trzy- lub czterowyrazowe (Klimatyczny Kołobrzeg; Ełk. Tu wracam; Świnoujście. Kraina 44 wysp). Dłuższe wymaga od odbiorcy większego wysiłku, a w przekazie reklamowym stawia się raczej na łatwość i szybkość przetwarzania informacji. Stąd hasła Radomska (Radomsko – otwarte miasto od 1266 roku), czy Kalisza (Kalisz – młode duchem najstarsze miasto w Polsce) trudno uznać za udane. 
(Nie znaczy to oczywiście, że nie ma dobrych dłuższych sloganów. Takim jest chociażby hasło turystyczne Malborka <<Malbork – jeden dzień to za mało!>> podkreślające powody, dla którego warto na dłużej zatrzymać się w tej miejscowości).

Hasło promocyjne powinno odzwierciedlać to, czym dana jednostka jest (Sopot - Kurort pełen życia), lub to, z czym chciałaby być kojarzona (Lublin. Miasto inspiracji; Międzyzdroje miasto gwiazd!). Powinno także budzić pozytywne emocje u odbiorcy (Magiczny Kraków; Gdynia – Moje miasto!).
W celu zaś zapewnienia silniejszego efektu różnicującego może w nim „uchwycić” jakiś atrybut, który wyróżnia daną jednostkę i czyni ją jedyną w swoim rodzaju (coś na kształt tzw. unikatowego twierdzenia sprzedażowego). Przykładem takiego rozwiązania może być chociażby slogan Zakopanego (Zakopane - najbliżej Tatr), czy Karpacza (Karpacz - miasto pod Śnieżką).

Koszalin od 2009 roku pozycjonuje się hasłem Koszalin pełnia życia. Slogan ciekawy, ale nigdy nie poddany szczegółowej analizie czy weryfikacji. Stąd też w ankiecie przeprowadzonej przeze mnie na grupie stu studentów Politechniki Koszalińskiej znalazło się pytanie: Czy hasło Koszalin pełnia życia oddaje istotę / charakter miasta? Uznałem bowiem, że ciekawe będzie skonfrontowanie wypływającej z hasła wizji miasta z oceną dokonaną przez przedstawicieli jednej z ważniejszych dla jego funkcjonowania grup społecznych. Konfrontacji dokonanej po pięciu latach używania sloganu w działaniach promocyjnych Koszalina.

Osoby poddane ankietyzacji miały do wyboru pięć odpowiedzi: a. zgadzam się, b. raczej się zgadzam, c. nie potrafię powiedzieć, d. raczej się nie zgadzam, e. nie zgadzam się.
Spośród dziewięćdziesięciu dziewięciu osób, które udzieliły na to pytanie odpowiedzi pięć wybrało odpowiedź „a”. Dziewiętnaście opowiedziało się za odpowiedzią „b”. Dwadzieścia osiem osób zakreśliło odpowiedź „c”. Trzydzieści cztery osoby wybrały odpowiedź „d”, a trzynaście odpowiedź „e”. Przy czym dwie osoby z tych, które zakreśliły odpowiedź negatywną pozwoliły sobie na dodatkowy komentarz. Pierwsza napisała, że Koszalin nie kojarzy mi się z pełnia życia wręcz przeciwnie. Druga wzmocniła swój wybór słowem absolutnie ze znakiem wykrzyknika.

Ankieta przyniosła zatem dość niepokojące wyniki. Na kilka miesięcy przed końcem obowiązywania strategii promocji miasta Koszalina zaledwie pięć procent z setki przebadanych studentów zgodziło się z tym, że jej hasło oddaje istotę / charakter miasta. I nawet gdy do tej grupy dodamy tych, którzy raczej się zgodzili na jego adekwatność, to i tak liczba ta wciąż nie przekracza nawet dwudziestu pięciu procent.

O czym to może świadczyć? W moim przekonaniu jedynie o dwóch rzeczach, czy ewentualnościach. Pierwsza to nieumiejętne wprowadzanie samego hasła. Inaczej mówiąc błędy na etapie realizacji strategii. Druga to niezgodność hasła z rzeczywistością, lub zbyt duży rozdźwięk pomiędzy treścią, które slogan miał zakomunikować a rzeczywistością, do której się odnosił.

Gdybym miał z tych dwóch opcji wybrać bardziej prawdopodobną, czy zgodną z prawdą, to zdecydowanie bardziej skłaniałbym się do hipotezy o niezgodności pomiędzy treścią hasła a rzeczywistością, do której się odnosi. Aby jednak móc to z cała pewnością stwierdzić powinny zostać przeprowadzone znacznie bardziej rozbudowane badania.   

środa, 17 grudnia 2014

Koszalin oczami studentów. Cześć II. Miasto studenckie?

W dyskusjach odnośnie Koszalina nierzadko pojawia się kontekst miasta studenckiego. Według niektórych miasto wpisuje się w te kategorię. Ich argumentacja najczęściej sprowadza się jednak do aspektu ilościowego. Dowodzą, że skoro liczba żaków w mieście przekracza dziesięć procent jego mieszkańców to zasadne jest mówienie o mieście studenckim. Z kolei przeciwnicy takiego klasyfikowania Koszalina uważają, że w tym kontekście liczby nie mają żadnego znaczenia. Dla nich ważne są inne aspekty. Przede wszystkim te związane z kulturą studencką. A tej – jak dowodzą – w Koszalinie praktycznie nie ma.

W rozmowach z różnymi ludźmi, które na ten temat przeprowadziłem dostrzegłem pewną prawidłowość. Osoby, które studiują lub studiowały w Koszalinie częściej postrzegały miasto właśnie przez pryzmat tej kategorii. Z kolei te uczące się (teraz lub w przeszłości) w dużych ośrodkach akademickich, takich jak Poznań, Wrocław czy Kraków raczej z tezą o studenckim charakterze miasta przynajmniej polemizowały.

W moim przekonaniu ta różnica opinii może wynikać z kilku przyczyn. Pierwsza to brak porównania. I mówię tu bardziej o osobach studiujących w Koszalinie, niż tych uczących się w dużych ośrodkach akademickich. Ci przecież najczęściej poznali obie rzeczywistości. Druga przyczyna to pewne wykrzywienie perspektywy związane z przebywaniem w określonym środowisku. (Fakt przebywania w grupie studenckiej musi w jakimś stopniu determinować postrzeganie otaczającej rzeczywistości jako studenckiej właśnie). Trzecia to pewna nobliwość kategorii „miasto studenckie”, mogąca sprawiać, że niektóre osoby chciałyby się w tym kręgu umieścić, lub też w tym kręgu chciałyby widzieć swoją przeszłość / młodość.

Sami przebadani przeze mnie studenci byli w tej kwestii podzieleni. Na pytanie czy Koszalin jest miastem studenckim pięćdziesięciu trzech z nich odpowiedziało, że tak. Trzydziestu siedmiu dało negatywną odpowiedź. Pozostałe dziesięć osób uznało, że „nie potrafi powiedzieć”. Mamy zatem pewną nieznaczna przewagę opinii potwierdzających studencki charakter miasta. 

Podobny wynik (ponad pięćdziesiąt procent odpowiedzi twierdzących) dała analiza odpowiedzi uwzględniająca pochodzenie respondentów. 
Spośród czterdziestu jeden osób z Koszalina dwadzieścia dwie oceniło swoje miasto jako studenckie (ponad 50%). Czternaście było przeciwnego zdania a pięć nie potrafiło wiążąco odpowiedzieć.  Spośród pięćdziesięciu ośmiu osób pochodzących z innych miejscowości trzydzieści uznało miasto za akademickie (także ponad 50%). Dwadzieścia trzy z tą opinią się nie zgodziło. Pozostałe pięć nie potrafiło w tej kwestii dokonać wyboru. (Jedna z osób, która „optowała” za Koszalinem jako miastem studenckim nie wypełniła metryczki stąd wynik nie sumuje się do stu).

Czy wyniki te świadczą zatem o tym, że Koszalin rzeczywiście jest miastem studenckim? (Przynajmniej w oczach samych studentów). Trudno odpowiedzieć. I to niezależnie od tego na ile reprezentatywna, czy raczej niereprezentatywna była przebadana grupa. 

środa, 10 grudnia 2014

A propos pewnego ciasteczka

Właśnie jestem po lekturze artykułu Joanny Krężelewskiej dotyczącego nowego Pomorskiego Produktu Markowego – ciasteczka o nazwie Jantarek (http://www.gk24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20141209/TURYSTYCZNEPERLYPOMORZA1103/141209566, 9.12.2014). 
W założeniu pomysłodawców produkt ten ma się stać słodkim symbolem miasta. Podobnie jak ma się rzecz z toruńskimi piernikami, wadowickimi kremówkami, czy poznańskim rogalem świętomarcińskim.
Mamy zatem do czynienia z projektem niezwykle ambitnym. Stworzenie marki cukierniczej, która rozsławiać będzie Koszalin. Czy jest na to szansa? Trudno w tym momencie na to pytanie wiążąco odpowiedzieć. Pozwolę sobie jednak pozostać sceptyczny wobec tak szeroko zakrojonych planów. Poniżej zaś wyjaśniam dlaczego.

Jantarek w świecie cukierniczych marek
Plany wobec Jantarka są poważne. Świadczy o tym najlepiej kontekst w jakim się go umieszcza. Oto przecież nieznany, przez niewielu spróbowany produkt już na starcie zestawiany jest z trzema potężnymi markami. Dwie z nich (pierniki toruńskie i rogal świętomarciński) siłę swoją czerpią z wieloletniej, czy nawet – jak w przypadku wyrobu toruńskich cukierników – wielowiekowej tradycji. Trzecia zaś zawdzięcza swoją sławę przede wszystkim papieżowi Janowi Pawłowi II. Za Janarkiem w tym zestawieniu nie przemawia praktycznie nic. Poza wyrażanymi wprost ambicjami jego twórców. Chcemy, by tak jak poznaniacy na świętego Marcina zajadają się rogalami, tak koszalinianie 24 czerwca, w imieniny patrona miasta, świętego Jana, kosztowali właśnie Jantarki - mówi Grzegorz Kruk. - Chcemy, by goście z innych miast wiedzieli o Jantarku i na Jantarka również przyjeżdżali.
Niestety ambicje, choć ważne, nie gwarantują jeszcze sukcesu. Zwłaszcza w czasach tak wysokokonkurencyjnych i złożonych jak obecne. Z tego też powodu korzystniejsze dla produktu byłoby – przynajmniej na początku – umieszczanie go w nieco bardziej adekwatnym towarzystwie. I przede wszystkim skupieniu się na przekonaniu do niego koszalinian – potencjalnych ambasadorów marki. Inaczej sztucznie nadmuchany balon szybko pęknie. A w momencie, gdy tak się stanie, żadne działanie marketingowe nie zdoła reanimować konającego w bólach brandu. Nawet jeżeli tkwił w nim pewien potencjał.

Duch regionu
Ciastko – jak z artykułu wynika – zostało wpisane w całą linię produktów, które mają swój znak i tożsamość, indywidualny charakter i jednocześnie oddają ducha regionu (pogrubienie – P.S.).
Aby jednak jakikolwiek produkt mógł oddawać ducha regionu, ten powinien zostać wcześniej przynajmniej dookreślony. Tu, odnoszę wrażenie, niczego takiego nie przeprowadzono. Na facebookowym profilu Pomorskiego Produktu Markowego także żadnych informacji na ten temat nie sposób znaleźć. No może poza dość ogólnymi spostrzeżeniami we wpisie z dnia 12 marca br. Czytamy w nim m.in.:  Markowy Produkt Pomorski to gwarancja nie tylko jakości, ale i osadzenia przedmiotu w historii i tradycji regionu, z całym bogactwem jego zasobów pod każdym niemal względem. Dzięki unikatowemu wzornictwu, opartemu o oryginalne wytwory myśli i rąk dawnych mieszkańców Pomorza, połączonemu z nowoczesną technologią wytwarzania, otrzymują Państwo estetyczne i niespotykane uzupełnienie wspomnień. Jest to zarazem produkt klasy premium, podkreślający indywidualny charakter i ducha regionu. (pogrubienie – P.S.). 
Można zatem uznać, że w tym konkretnym przypadku przywołanie ducha regionu stanowi raczej element strategii promocyjnej produktu, a nie aspektu go tworzącego, czy współtworzącego. Oznacza to odwrócenie sygnalizowanej relacji.  

Storytelling i wiarygodność przekazu
Z artykułu wynika, że jedną z metod wprowadzania na rynek Jantarka będzie prawdopodobnie storytelling. Rozwiązanie ciekawe i nierzadko skuteczne. Gwarantem powodzenia tej techniki jest jednak spójność i wiarygodność przekazu. W wypowiedzi jednej z osób współpracujących przy produkcie tego czynnika zabrakło: Inspiracją do stworzenia Jantarka była starodawna receptura, spisana przez siostry Cysterki, a odnaleziona podczas wykopalisk... - mówi Małgorzata Chodkowska, współwłaścicielka Drzewiańskiej i zaraz ze śmiechem dodaje: - To jest wersja z przymrużeniem oka! (Pogrubienie – P.S. )To będzie element pewnej opowieści, legendy, której wydanie będzie towarzyszyć wejściu Jantarka na rynek. 
Czytając te słowa miałem przed oczami „lekko” zmodyfikowaną reklamę paluszków Lajkonik, w której jednej z kolejnych legendarnych opowieści dodaje się wyjaśnienie: to wersja z przymrużeniem oka! Dotychczas producent nie wpadł jednak na taki pomysł. Podobnie postępują inni sprzedawcy (choć są oczywiście pewne wyjątki). 
Czy robią tak dlatego, że uważają, że nas do swojej „historii” przekonali? Nie. Postępują tak ponieważ wiedzą, że w przypadku opowieści narracyjnych, zwłaszcza legend, baśni czy mitów, najważniejsza jest pewna niepisana umowa zawarta między nadawcą a odbiorcą. 
Umowa, która sprawia, że w procesie odbioru przedstawionej opowieści jej prawdziwość czy fikcyjność ma niewielkie znaczenie. Liczy się rzeczywistość, którą przywołuje i emocje, które wyzwala. I tej umowy nie należy podważać.

sobota, 6 grudnia 2014

Spoty wyborcze kandydatów na urząd prezydenta miasta Koszalina. Cześć II.

3. Spot Sojuszu Lewicy Demokratycznej (link do spotu: https://www.youtube.com/watch?v=Ww4c8wtcy88)

Na potrzeby kampanii prezydenckiej Adama Ostaszewskiego nie stworzono osobnej reklamy. Rolę tą musiał zatem przejąć spot ugrupowania (stąd ten właśnie materiał obejrzeli, np. uczestnicy debaty Ostaszewski – Jedliński). 
Sama reklama bez większych wad. Pojawiające się w nim postacie – jedynki na listach wyborczych SLD – przekonująco przedstawiają najważniejsze elementy programu wyborczego partii. Kandydaci i kandydatki prezentują się, poza Mieczysławem Załuskim, jako osoby zdecydowane, silne, dynamiczne. Takie, na które warto oddać głos. 
Pozytywny efekt tworzony przez postacie i ich wypowiedzi psuje nadmiar plansz informacyjnych, utrudniających wybór tego, na czym należy się skupić (zwłaszcza w ujęciu z Adamem Ostaszewskim). Jest to jednak ewidentnie konsekwencja rozszerzonej funkcji tej reklamy. 
W reklamie sympatyczny moment, kiedy to mała dziewczynka, najwyraźniej speszona faktem bycia nagrywaną zasłania dłonią oczy.

4. Czas na zmiany – spot Anny Mętlewicz (link do spotu: https://www.youtube.com/watch?v=wgUg0mMP4WM)

Wyborcza reklama kandydatki Prawa i Sprawiedliwości utrzymana jest w konwencji telewizyjnego materiału interwencyjnego. Podkreśla to szczególnie początek i koniec spotu. 

W pierwszym ujęciu widzimy Annę Mętlewicz na tle zaniedbanych budynków, leżących – jak  słyszymy z off’u – w samym sercu Koszalina. Na dole ekranu znajduje się napis: Anna Mętlewicz – kandydatka na Prezydenta Koszalina. W prawym górnym rogu ekranu logotyp popierającej ją partii i zdjęcie kandydatki (o tym zdjęciu za chwilę). Następnie kamera pokazuje kolejne dotknięte degradacją przestrzenie miasta. Tym obrazom towarzyszy muzyka oraz głos kandydatki W takich warunkach mieszkają ludzie. Padają słowa: Prezydent Jedliński twierdzi, ze kocha Koszalin. Po nich zaś słyszymy pytanie Ale czy taki Koszalin również kocha? I odpowiedź kandydatki: Nie, nie kocha. Bo jest biedny, brzydki i zaniedbany. To Koszalin kategorii B. Ostatnie sekundy spotu pokazują Annę Mętlewicz w tym samym miejscu, w którym widzieliśmy ją w pierwszym ujęciu (klamra). Wypowiada ona słowa: Czas na zrównoważony rozwój Koszalina. Czas na zmiany. Anna Mętlewicz. W chwili kiedy wypowiada ona słowa czas na zmiany na ekranie pojawia się napis z jej hasłem wyborczym: Anna Mętlewicz Prezydent blisko ludzi.

Widać zatem wyraźnie kopiowanie telewizyjnego wzorca. Problem w tym, że to, co broni się jako zwiastun materiału interwencyjnego, niekoniecznie jest najlepszym rozwiązaniem w przypadku reklamy wyborczej. Zwłaszcza, że w telewizji po takiej zapowiedzi pojawia się wkrótce całość materiału. Po tej reklamie nic takiego nie nastąpiło. Mamy za to stwierdzenia o: czasie na zrównoważony rozwój i czasie na zmiany. Nie dowiadujemy się jednak, na czym te zmiany i rozwój miałyby polegać. Trudno zatem uznać te słowa za chociażby deklaracje. Być może byłoby inaczej, gdyby reklama odsyłała przynajmniej do strony internetowej kandydatki.

Dodatkowo zastosowanie konwencji telewizyjnego materiału interwencyjnego sprawia, że na Annę Mętlewicz patrzy się nie jak na kandydatkę na urząd prezydenta miasta, lecz jak na osobę przynależną do świata mediów. Pojawiające się w reklamie napisy tego odczucia nie usuwają.

Warto zwrócić też uwagę na wspomniane już zdjęcie Anny Mętlewicz. W materiale poważnym, który ma wprawiać odbiorcę w stan pewnego niepokoju umieszczono wizerunek… uśmiechającej się kandydatki. Na pewno nie wypłynęło to najlepiej na spójność przekazu.

Kwestię znaczenia i konstrukcji pytań retorycznych pozwolę sobie przemilczeć.


czwartek, 4 grudnia 2014

Spoty wyborcze kandydatów na urząd prezydenta miasta Koszalina. Cześć I.

Wczoraj ze studentami trzeciego roku specjalności Reklama medialna oglądałem spoty czwórki kandydatów ubiegających się o stanowisko prezydenta miasta Koszalina (czy raczej trzy spoty kandydatów i jeden spot ugrupowania, które swojego kandydata na urząd prezydenta wystawiło). Generalnie byliśmy zgodni, który spot jest najlepszy. Gorzej było z wyznaczeniem tego najgorszego. Nasze zdania w tej materii były wybitnie podzielone. Te reklamy, które odstręczały jednych, dla innych były przynajmniej do zaakceptowania, i nierzadko odwrotnie.

Dzisiaj skonfrontowałem te opinie z ocenami ich kolegów i koleżanek z roku drugiego tej samej specjalności. Tu zdania były jeszcze bardziej podzielone. Przede wszystkim nie było jednego, wyraźnego lidera. Za najlepszy spot została choć raz uznana każda z reklam. Analogicznie było przy wyborze tej najsłabszej. Czynniki, które o tym przypadku decydowały były różne. Często nie do końca merytoryczne, jak na przykład sympatia czy antypatia odczuwana do danego kandydata, czy organizacji, którą reprezentuje. Trudno jednak w odbiorze reklam nagle zawiesić wszystkie sądy, czy emocje. Niektóre spostrzeżenia studentów były jednak naprawdę interesujące, świadczące o sporej wiedzy i świadomości odnośnie reklamowej materii.

Poniżej moja subiektywna ocena dwóch spotów wyborczych – Piotra Jedlińskiego i Artura Wezgraja. Spostrzeżenia odnośnie reklam przygotowanych dla kandydatów Sojuszu Lewicy Demokratycznej i kandydatki Prawa i Sprawiedliwości zamieszczę w kolejnym wpisie.

1. Kocham Koszalin – spot Piotra Jedlińskiego (link do spotu: https://www.youtube.com/watch?v=wApUyUQqV-Q)

W moim przekonaniu najlepszy spot tej kampanii. Bardzo dobre zdjęcia. Prosta, współgrająca z obrazem ścieżka muzyczna. Świetny dobór sfotografowanych miejsc, z których te plenerowe – co warto podkreślić – zostały prawdopodobnie uwiecznione w okresie późnego lata / wczesnej jesieni. Dzięki temu pozytywnie odróżniały się od późnojesiennych widoków z pozostałych spotów, korzystnie wpływając na odbiór całości materiału. Podobnie zresztą jak opalona, wypoczęta twarz kandydata. 

W reklamie trzy potknięcia. Pierwsze to zbyt mocne doświetlenie twarzy prezydenta w pierwszej części spotu (na ten fakt zwróciła uwagę Aleksandra Ciemoszewska, studentka drugiego roku Reklamy medialnej). Sprawia to, że światło odbija się wyraźnie na jego czole. Wymusza także zmrużenie oczu oraz widoczne skurcze mięśni lewej brwi. Drugie potknięcie to rowerzyści wjeżdżający w kadr przy zdjęciach fontanny w Parku Książąt Pomorskich (9-12 sekunda spotu). Ich zbyt bliska odległość od kamery sprawia, że odbiera się ich jak intruzów, którzy nagle weszli w pole widzenia. Trzecie dotyczy zbyt słabego zaakcentowania przez prezydenta tego, do czego spot w końcu miał nakłaniać. W ostatnich sekundach spotu słyszymy bowiem wypowiadane przez niego z off’u słowa Jeżeli zależy wam na dalszym rozwoju miasta oddajcie swój głos. Piotr Jedliński. Brakuje zatem wskazania, że to właśnie na niego powinni oddać głos ci, którym zależy na rozwoju Koszalina (oddajcie na mnie swój głos).

Analizując ten spot zastanawiałem się również nad tym, czy jego twórcy podczas nagrywania wypowiedzi prezydenta nie powinni użyć mikrofonu na tyczce (shotgun), zamiast mikrofonu typu krawatowego. Widok wpiętego w klapę instrumentarium służącego do rejestrowania głosu burzy u odbiorcy poczucie naturalności.    

2.      Lepszy Koszalin – spot Artura Wezgraja (link do spotu: https://www.youtube.com/watch?v=MHH1uhoQY1o)

Spot lidera Stowarzyszenia Lepszy Koszalin budzi u mnie mieszane emocje. Wykonany poprawnie, lecz wyzuty z emocji. Oto kandydat na prezydenta miasta dzieli się swoimi przemyśleniami na temat Koszalina: Miasto jest na złej drodze. Wszyscy odczuwamy jak wzrosły w ostatnich latach koszty codziennego życia. W czasie, kiedy padają te słowa widzimy go:
a.       siedzącego  przy biurku i piszącego piórem na kartce słowo Koszalin (słowo to zostaje następnie przez niego podkreślone, co – jak rozumiem – ma konotować ważność), 
b.      obserwującego miasto przez okno swojego biura.

Później kandydat – wciąż głosem z off’u – przedstawia nam swoją ofertę: Zwrócimy z tej drogi i skierujemy się na nowy cel. (Kiedy słyszymy te słowa Artur Wezgraj stoi przed budynkiem koszalińskiej Hali Widowiskowo-Sportowej o krok przez pozostałą czwórką liderów wyborczych list Lepszego Koszalina. Do tych postaci dołączają inne osoby, z wpiętymi w ubrania znaczkami stowarzyszenia. Wciąż jednak pozostają one za liderem i za pozostającymi za nim „jedynkami”). Celem tym są niższe o 500 zł w skali miesiąca wydatki każdej rodziny, stan możliwy do osiągnięcia w ciągu najbliższych kilku lat. 

Następnie w spocie, w którym poza ujęciami kandydata dominują obrazy budynków i ulic Artur Wezgraj (ukazany w półzbliżeniu) stwierdza, że Koszalin nie jest zbiorem budynków, urządzeń i ulic. Miasto to przede wszystkim ludzie. Obraz temu jednak zaprzecza. Brakuje w nim bowiem po prostu ludzi, dominują zaś właśnie budynki i ulice. Oczywiście w spocie widzimy szereg osób. Jednak poza liderami i członkami Lepszego Koszalina są one ukazane tylko przez moment i to z dużej odległości, albo w zdjęciach przyśpieszonych (podczas wypowiedzi kandydata do kamery widzimy też w tle niewyraźne sylwetki postaci ludzkich). Żadna z tych postaci nie przekazuje nam zatem najmniejszych nawet emocji.  

Oglądając materiał promocyjny kandydata Stowarzyszenia Lepszy Koszalin można zatem odnieść wrażenie, że jego twórcy (lub zamawiający reklamę) padli ofiarą własnej koncepcji. Próbując ukazać zły stan miasta zrezygnowali z elementów, które mogłyby potencjalnego odbiorcę przyciągać, czy zachęcać. Machanie do niego dłońmi – choć jest miłym akcentem – niekoniecznie musi wywołać u niego jakąkolwiek reakcję. Podobnie perspektywa oszczędności w dość odległych ramach czasowych.

poniedziałek, 1 grudnia 2014

Wygrani i przegrani samorządowych wyborów. Subiektywny ranking.

Wybory samorządowe dobiegły końca. Wszystko już jest jasne. Prezydentem Koszalina przez najbliższą kadencję będzie popierany przez Platformę Obywatelską dotychczasowy włodarz miasta – Piotr Jedliński. Jego największy rywal, reprezentujący Stowarzyszenie Lepszy Koszalin tym razem przegrał z nim różnicą prawie czterech tysięcy głosów (nieoficjalnie wyniki podane za: http://sportlive.redblog.gk24.pl/2014/11/30/wybory-samorzadowe-2014-ii-tura-koszalin-i-region-relacja-na-zywo/, 1.12.2014).
Oznacza to, że w przeciągu czterech ostatnich lat Piotr Jedliński przekonał do siebie całkiem sporą grupę koszalinian, albo też jego przeciwnik wyborców tych od siebie zwyczajnie odstraszył. Nie wnikając jednak w tą kwestię (będzie jej poświęcony jeden z kolejnych wpisów), poniżej przedstawiam subiektywny ranking wygranych i przegranych tych wyborów.

Wygrani:
1.      Jan Kazimierz Adamczyk. Dla mnie bezsprzecznie objawienie tych wyborów. Osoba, która jako jedyna prowadziła – w moim odczuciu – pozytywną, stosunkowo merytoryczną kampanię wyborczą. Oczywiście przegrał. Oczywiście miał kilka dziwnych wpadek (propozycja nowej nazwy dla koszalińskiego zalewu, czy „afera” butgate). Niemniej jednak całość jego dotychczasowej politycznej aktywności stoi w zgodzie z wartościami, które głosi. A to już całkiem sporo i dlatego zasługuje na szczególne wyróżnienie.   
2.      Piotr Jedliński. Prezydent wygrał bezsprzecznie, czym umocnił swoją pozycję, także w ewentualnych negocjacjach ze wspierającą go Platformą Obywatelską. Negocjacjach, które mogą okazać się nieuchronne, jeżeli zdecyduje się na pewne, w moim odczuciu niezbędne zmiany w stylu zarządzania miastem. Przede wszystkim mówię tu o konieczności wprowadzenia obligatoryjnych konkursów na stanowiska publiczne i większej demokratyzacji w procesie podejmowania istotnych dla koszalinian decyzji. Pierwsze rozwiązanie to w końcu mechanizm, który z jednej stronie zapobiega patologiom władzy (czy raczej zmniejsza ich groźbę), z drugiej sprawia, że młodzi, ambitni, dobrze wykształceni ludzie nabierają przekonania, że na rynku pracy jest jeszcze dla nich szansa. Demokratyzacja podejmowania decyzji to zwiększona ilość konsultacji społecznych, których wyniki będą uznawane za zobowiązujące. Chyba, że te będą zagrażały funkcjonowaniu miasta (anarchia to ciekawy ustrój, jednak jak dotychczas zweryfikowany raczej negatywnie). Wówczas ewentualne weto prezydenta stanie się jak najbardziej zasadnym rozwiązaniem.
3.      Krystyna Kościńska. Lewicowa radna, która przed druga turą wyborczą zdecydowała się na opuszczenie szeregów swojego ugrupowania i zostanie radną niezależną. Jak możemy przeczytać w jej oświadczeniu, był to akt protestu wobec zaangażowania jej kolegów i koleżanek z Sojuszu Lewicy Demokratycznej w bezpośrednią akcję promocyjną kandydata Stowarzyszenia Lepszy Koszalin (Patrz: http://www.mmkoszalin.eu/artykul/oswiadczenie-krystyny-koscinskiej, 1.12.2014). Akcję wspieraną równie mocno przez osoby związane z partią Prawo i Sprawiedliwość. Niezależnie od tego, czy był to jedyny powód decyzji o rozstaniu, czy tylko jeden z wielu czynników, obecna polityczna pozycja Krystyny Kościńskiej jest po raz pierwszy od wielu lat niezwykle mocna (parafrazując facebookowy wpis jej byłego już partyjnego kolegi: Krystyna Kościńska ma klucz do sali tronowej).

Przegrani:
1.      Artur Wezgraj. Czwarte poważne wybory zakończone przegraną obecnego kanclerza Politechniki Koszalińskiej (do parlamentu, europarlamentu i dwukrotnie na stanowisko prezydenta Koszalina). Czy będą to już ostatnie tak poważne zmagania ambitnego samorządowca? Na to pytanie tylko on potrafi odpowiedzieć. Niemniej jednak w tym momencie jego dalsza kariera polityczna stoi pod dużym znakiem zapytania. Na pewno pozycja radnego miasta Koszalina go nie satysfakcjonuje. Podobnie fakt bycia liderem najsilniejszego, opozycyjnego ugrupowania. Pozycje te nie dają przecież realnej władzy, ani nawet szczególnego wpływu na kierunek rozwoju miasta (przy założonej przewadze głosów Platformy Obywatelskiej). A na tym Arturowi Wezgrajowi na pewno najbardziej zależy.
2.      Tomasz Nowe. Szef sztabu wyborczego Platformy Obywatelskiej jest doskonałym świadectwem konieczności pilnego wprowadzenia konkursów na stanowiska w koszalińskim ratuszu. Przegrany proces wyborczy, umiarkowane zdolności komunikacyjne i zwykła, charakterystyczna dla partyjnych nominatów buta dowodzą, że bez zamian w doborze kadr prezydent będzie miał największych wrogów w… swoim najbliższym otoczeniu. (Mówię tu także o jednym z zastępców prezydenta, który nie mając najmniejszych umiejętności medialnych zdecydował się zwołać na kilka dni przed wyborami konferencję prasową celem zaatakowania konkurencji).
3.      Sojusz Lewicy Demokratycznej. Wprowadzając do Rady Miasta dwie przedstawicielki partia pod wodzą Adama Ostaszewskiego poniosła druzgocącą porażkę. I nie chodzi tu nawet o samą liczbę radnych, ale o fakt, że wynik ten wskazuje na to, iż marka SLD jest w Koszalinie gdzieś pomiędzy oddziałem intensywnej terapii a najbliższym krematorium. Obie panie uzyskały przecież mandat przede wszystkim dzięki swoim nazwiskom i swojej dotychczasowej działalności. I prawdopodobnie znalazłyby się w niej startując z każdego innego ugrupowania, podobnie jak w tym roku uczynił to Stefan Romecki. 

piątek, 28 listopada 2014

Politycy kontra znani i / lub lubiani, czyli ostatnie wyborcze kampanie plakatowe

Niecałe cztery lata temu pisząc o powodach nieznacznej przegranej Artura Wezgraja w drugiej turze wyborów prezydenckich stwierdziłem, że jednym z czynników, który mógł o tym fakcie zaważyć był brak poparcia jego kandydatury przez tzw. autorytety. Osoby znane i szanowane, które swoim imieniem niejako potwierdzałyby wysokie kompetencje kandydata, namaszczając go w ten sposób na urząd prezydenta (http://www.mmkoszalin.eu/artykul/powyborcza-analiza).

W tych wyborach sytuacja się powtarza. W momencie, gdy jego kontrkandydata popiera grupa rozpoznawalnych i / lub szanowanych koszalinian, na stronie lepszy.koszalin.pl w dalszym ciągu nie ma nawet zakładki „kandydata popierają”. Jedynie na ulotkach i billboardach widzimy udzielających mu wsparcia dwóch dotychczasowych jego rywali. (Dzisiaj rano do tych osób dołączył ubiegający się o reelekcję prezydent Szczecina, Piotr Krzystek. Nagranie wideo na: https://www.facebook.com/lepszykoszalin).
Przy czym jedna z tych osób – Anna Mętlewicz – zdecydowała się na ten krok, ponieważ lider Lepszego Koszalina potrafi współpracować z ludźmi. Z kolei Adam Ostaszewski, gdyż – jak twierdzi – łączy go z nim wspólny program.

Oba te głosy poparcia, choć zapewne istotne, mają przynajmniej trzy wady (poza tą, że wypowiadają je politycy, których nikt o bezinteresowność raczej na ogół nie podejrzewa). 

Po pierwsze artykułują je osoby, które programowo i ideowo dzieli nieomal wszystko. Sprawia to, że przekaz ten niekoniecznie musi być zaakceptowany nawet przez ich dotychczasowych zwolenników. Zwłaszcza przez tych, dla których takie kwestie jak antykoncepcja, in vitro, czy na przykład świeckość państwa są jednak istotne. I które z tego powodu mogą być nawet skłonne zrezygnować z głosowania, albo – w ramach jeszcze bardziej radykalnego protestu – zagłosować na kandydata popieranego przez stosunkowo neutralną w tych kwestiach Platformę Obywatelską. 

Po drugie jedna z osób popierających Artura Wezgraja, ta która podkreśla istnienie wspólnego programu, przez całą dotychczasową kampanię toczyła z nim ostry spór… programowy. Trudno zatem uwierzyć, że nagle obu panów połączyła jakaś jedna, spójna wizja przyszłości Koszalina (poza wprost deklarowaną chęcią odsunięcia Platformy Obywatelskiej od władzy). A przynajmniej trudno liczyć, że wszyscy w taką narrację uwierzą, nawet jeżeli byłaby ona w stu procentach prawdziwa. 

Po trzecie poparcie to zostało przekazane prawdopodobnie zbyt późno, aby efektywnie wpłynąć na elektorat. Zgodnie bowiem z tzw. hierarchią stabilności zmiana w wiedzy czy wyobrażeniach może zachodzić stosunkowo szybko. Znacznie jednak więcej czasu potrzeba, aby wpłynąć na zmianę opinii, nastawienia czy zachowań. A w tych właśnie obszarach musi dojść do przemian, aby wyborcy poszli w kierunku zasugerowanym im przez polityków. 

Dlatego – oceniając to z perspektywy czasu – być może obie partie powinny znacznie wcześniej zdecydować się na poparcie Artura Wezgraja, od początku kampanii jedynego w zasadzie realnego przeciwnika dla urzędującego prezydenta. (Wówczas jednak wyniki ich ugrupowań byłby zapewne znacznie gorsze, niż te ostatecznie uzyskane). Ewentualnie swoje poparcie powinni zasygnalizować w nieco bardziej wiarygodny sposób. I niekoniecznie później włączać się w bezpośrednią akcję promującą kandydata. Nic tak nie dezorientuje wyborców i nie odpycha od polityki / polityków, jak widok nagłej „przyjaźni” jeszcze niedawno ostro spierających się ze sobą oponentów. (Stąd też prawdopodobnie decyzja o zostaniu radną niezależną podjęta przez jedną z najbardziej rozpoznawalnych kobiet koszalińskiej lewicy – Krystynę Kościńską. Choć zapewne nie był to jedyny czynnik, który skłonił ją do tego aktu).

Nie przesądzając jednak o efektach strategii zastosowanej przez sztab kandydata Lepszego Koszalina, która być może okaże się ostatecznie skuteczna, warto przyjrzeć się najnowszej kampanii plakatowej Piotra Jedlińskiego. 
Kampania ta jest niezwykle prosta. Na plakatach opatrzonych hasłem Kocham Koszalin, spinającym cały wyborczy przekaz Piotra Jedlińskiego widzimy dwa typy (grupy) postaci. Jedną grupę tworzą osoby znane i cenione, jak na przykład skrzypaczka Agata Szymczewska, czy właściciel Piekarni Drzewiańska, Wacław Chodkowski. Drugą – osoby dla większości odbiorców praktycznie anonimowe, lecz jednocześnie budzące pozytywne emocje (Rafał Wołyniak, Elżbieta i Adolf Kwaśniccy – seniorzy, Elżbieta Orczyk – pielęgniarka). Każda z tych umieszczonych na plakacie osób deklaruje, że 30 listopada zagłosuje na Jedlińskiego (na plakatach postacie te, poza państwem Kwaśnickimi, występują za każdym razem osobno).

Zastosowane w konstrukcji przekazu mechanizmy oddziaływania bazują na dwóch zasadach. 
W przypadku plakatów z Szymczewską i Chodkowskim jest to reguła autorytetu. W tym przypadku postać „użyta” w reklamie potwierdza zawarty w nim komunikat swoim doświadczeniem (Szymczewska – światowym, Chodkowski – lokalnym), pozycją i sukcesem zawodowym (Szymczewska i Chodkowski), czy – w przypadku plakatów z właścicielem piekarni – także mądrością związaną z wiekiem. (Co ciekawe przekaz oparty na figurze autorytetu często bywa skuteczny, niezależnie od tego, czy osoby w nim wykorzystane mają realną wiedzę i zasługi w obszarze, którego reklama dotyczy. Ważne aby po prostu wyglądały na osoby dostatecznie mądre czy doświadczone, aby odbiorca mógł uznać, że warto im zaufać). 
Drugi mechanizm, ten do którego odwołano się w przekazie z osobami mniej rozpoznawalnymi, opiera się zasadzie podobieństwa (wchodzącej w skład tzw. reguły lubienia R. Cialdiniego). Polega ona na tym, że ludzie znacznie łatwiej poddają się wpływowi osób w jakiś sposób do nich podobnych (w tym przypadku osób przypominających zwykłych koszalinian). Fakt ten prawdopodobnie wynika z mniejszego lęku, jakie te osoby w nas wzbudzają, co może mieć uwarunkowania ewolucyjne. Ostatecznie przez tysiące lat naszej ludzkiej historii częściej zagrażali nam ci, którzy się od nas odróżniali wyglądem czy używanym językiem, niż osoby do nas podobne.

Dodatkowo kampania obecnego prezydenta ta ma jeszcze jedną ważną zaletę, która sprawia, że jej skuteczność może znacznie przewyższyć oddziaływanie plakatów Stowarzyszenia Lepszy Koszalin. Mianowicie osoby, które wystąpiły na plakatach nie są łączone czy utożsamiane z Platforma Obywatelską czy Piotrem Jedlińskim (choć w rzeczywistości może tak być). Inaczej mówiąc ich pojawienie się na reklamach będzie odbierane jako obywatelskie, oddolne wsparcie dla kandydata. Zwłaszcza tak ten przekaz mogą dekodować osoby niezdecydowane, lub te, które umiarkowanie interesują się kwestiami politycznymi, czy reklamowymi. 

W przypadku plakatów z politykami na podobny efekt trudno nawet liczyć. Miały one jednak zupełnie inny cel – skłonić tych którzy w pierwszej turze oddali głosy na liderów Prawa i Sprawiedliwości i Sojuszu Demokratycznego, aby w drugiej poparli kandydata Lepszego Koszalina. Czy jednak tak się stanie? O tym dowiemy się już w najbliższą niedzielę.

środa, 26 listopada 2014

Kampania wyborcza Made in Koszalin

Tocząca się właśnie kampania samorządowa miała być merytoryczna. Miała być pozbawiona elementów negatywnych. Miała dać mieszkańcom Koszalina szansę dokonania wyboru najlepszej oferty, tak programowej, jak i personalnej. I rzeczywiście taka była. Niestety tylko momentami. W pozostałym czasie, zwłaszcza w przestrzeni internetowej, była brutalna, agresywna, pozbawiona skrupułów. I na nieszczęście jeszcze przez kilkanaście godzin będzie trwała. Potem zacznie się wyczekiwana przez wielu cisza wyborcza. Następnie głosowanie. Później ktoś się ucieszy, ktoś inny posmutnieje, prawdopodobnie nawet bardzo. Nic dziwnego – w tych wyborach walka toczy się praktycznie o wszystko. I to „o wszystko” odnosi się do każdego biorącego w niej udział. Zarówno do dwóch głównych aktorów – kandydatów na urząd prezydenta, jak i tych, którzy udzielili im poparcia. Choć ci ostatni grają o zdecydowanie niższa stawkę.

Ktoś kiedyś powiedział, że wojna ujawnia najgorsze i najlepsze cechy tkwiące w człowieku.
Kampania wyborcza, czyli walka w sferze znaczeń i symboli raczej wzmacnia tylko te pierwsze właściwości. Prawdopodobnie jest to konsekwencją tego, że filarem współczesnej kampanii stał się komunikat negatywny. Bazuje on na plotkach, kłamstwach, insynuacjach, fałszywych oskarżeniach, zdaniach wyrwanych z kontekstu, obelżywych wpisach, złośliwych memach. A używanie tego typu narzędzi raczej nie czyni nikogo lepszym. Zwłaszcza, gdy tego typu instrumenty wykorzystuje się z pełna premedytacją w celu poniżenia i / lub ośmieszenia przeciwnika. Osoby, której nie traktuje się jak godnego sobie rywala, ale jak wroga, którego w zasadzie należy zniszczyć.

W tej kampanii wyborczej plotek było aż nadto. Fakt posługiwania się kłamstwem dwukrotnie potwierdził już sąd. Od insynuacji, fałszywych oskarżeń, obelżywych wpisów czy złośliwych memów sztaby też się raczej nie odżegnywały. Jednocześnie obie strony wciąż podkreślają, że to one są ofiarą, że tylko się bronią. Przed kamerami wzywają rywali do przerwania tej brudnej kampanii i rozpoczęcia merytorycznej dyskusji. Chwilę później na facebookowych profilach osób zaangażowanych w ich kampanie pojawiają się wpisy, zaprzeczające szlachetnym deklaracjom. Pod nimi zaś wybuchają mniej lub bardziej zażarte dyskusje, kończące się wzajemnymi oskarżeniami i, coraz częściej, zablokowaniem złośliwego oponenta lub usunięciem go z grona tzw. znajomych.

Pytanie zatem brzmi: z czym mamy do czynienia - skrajnym cynizmem, czy może z mechanizmem projekcji? (Projekcja - przypisywanie innym swoich poglądów, cech, zachowań. Por. http://www.charaktery.eu/slownik-psychologiczny/P/137/Projekcja/). A może po prostu z usprawiedliwiającą nieomal wszystko walką o władzę? Niezależnie, która odpowiedź jest właściwa, każda jest równie niepokojąca.

wtorek, 25 listopada 2014

„Prawybory” z Głosem

Wczoraj na stronie internetowej „Głosu Koszalińskiego” (http://www.gk24.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20141124/WYBORYSAMORZADOWE/141129887) pojawił się tekst zachęcający czytelników do wzięcia udziału w zorganizowanych przez redakcję prawyborach przed wyborami.

Zaproponowane zasady udziału w tej grze, jak na coś określanego mianem prawyborów absolutnie przedziwne. Każdy bowiem może w nich oddać nieograniczoną liczbę głosów na swojego faworyta. Wystarczy wysłać esemesa będącego jednocześnie formą zapłaty za dostęp do e-wydania dziennika (koszt takiego esemesa to 2.46 zł z VAT). Przyjęcie takich reguł mija się zatem z ideą prawyborów. Te służą przecież badaniu opinii społecznej i/ lub wyłonieniu kandydatów przechodzących do następnego etapu. W tym przypadku żaden z tych warunków nie został spełniony.

Można zatem uznać, że mamy do czynienia z niczym więcej jak promocją wydań elektronicznych sugerującą, że jest jednak czymś innym, czymś istotniejszym.
I w zasadzie nie byłoby problemu, gdyby nie fakt, że tego typu akcje mogą mieć realny wpływ na wyniki wyborów. Ludzie w swoich opiniach czy zachowaniach nierzadko naśladują przecież innych (ten mechanizm psychologia społeczna określa mianem społecznego dowodu słuszności). Widząc zatem rezultat takich „prawyborów” mogą nabrać przekonania, że nie warto na jakiegoś kandydata głosować, lub też warto poprzeć innego. Zwłaszcza, że sami kandydaci, najczęściej ci, którzy tego typu sondę wygrali posługują się jej wynikami. Tylko, że wówczas na plakatach czy ulotkach nie wspominają już o zasadach tej mało wiarygodnej gry. Po prostu piszą, że są zwycięzcami głosowania, albo, że mieszkańcy ich wybrali / wskazali. I redakcja „Głosu Koszalińskiego” jest za ten fakt przynajmniej współodpowiedzialna.

Komentarze pod artykułem-propozycją udziału w prawyborach były jednoznacznie negatywne. Jeden z internautów napisał: wyłudzanie pieniędzy od mieszkańców za smsy. po co komu "prawybory"? nic niewnoszą do niczego. Według innego Tu nie chodzi o głosy lecz o pieniądze. W ten sposób ograniczamy głosowanie przez płacenie esemesem . WSTYD.
W moim przekonaniu opinie te powinny być przez redakcję przynajmniej przemyślane. 

poniedziałek, 24 listopada 2014

Slogan wyborczy

Dwa dni temu na facebookowym profilu Social Media Managera Lepszego Koszalina pojawiła się grafika z pewnym interesującym hasłem. Brzmiało ono następująco: MAM JAJA! ZAGŁOSUJĘ NA WEZGRAJA! Autorem grafiki i hasła jest Rafał Reiske.

W dyskusji, która się wokół przekazu wywiązała pojawił się zarzut dotyczący poziomu sloganu. Według Krzysztofa Urbanowicza nie odbiega on jakościowo od hasła kandydata do Wielkopolskiego Sejmiku Wojewódzkiego, czyli Idioci już byli – czas na Głąba. Właściciel profilu - Jacek Wezgraj bronił się, że to 1. radosna twórczość sympatyka, 2. jedynie zabawna ciekawostka.  I dodał, że Gdyby było inaczej wrzuciłbym to na oficjalny profil LK.
Inaczej mówiąc Social Media Manager wskazywał, że nie jest to oficjalny, autoryzowany slogan wyborczy kandydata. Dalsza, krótka dyskusja obu panów dotyczyła już tylko tego wątku. 

Nie rozstrzygając, kto w tym sporze miał rację pozwolę sobie na trzy uwagi odnośnie samego hasła. Mam bowiem wrażenie, że jego skuteczność może być wręcz odwrotna od założonej. O ile oczywiście jego autor założył sobie, ze pod wpływem tego przekazu więcej osób zagłosuje na wymienionego z nazwiska kandydata. Po pierwsze sam slogan nasuwa od razu skojarzenia ze rzeczywistością określaną jako kultura macho. Inaczej mówiąc jest samcze i, delikatnie mówiąc, prymitywne. Z tego też powodu może zostać automatycznie odrzucone przez cześć odbiorców, zwłaszcza przez kobiety. Po drugie niepotrzebnie bazuje na pierwszej osobie liczby pojedynczej („mam”, „zagłosuję”). Zmniejsza to jego skuteczność. Po trzecie wpisuje kandydata w rzeczywistość, do której ten nie przynależy. Rodzić to może pewien dysonans, potencjalnie prowadzący do odrzucenia przekazu i / lub kandydata. 
Zwłaszcza, że większość odbiorców nie będzie weryfikować tego, czy jest to oficjalne hasło, czy tylko radosna twórczość sympatyka. Po prostu uzna to za slogan wyborczy.

Jabłka i krówki, czyli wykorzystywanie reguły wzajemności w koszalińskiej kampanii wyborczej

Amerykański psycholog społeczny Robert B. Cialdini w swojej książce zatytułowanej „Wywieranie wpływu na ludzi” opisał sześć mechanizmów (reguł) społecznego oddziaływania na ludzi. Jednym z tych podstawowych mechanizmów jest tzw. zasada wzajemności. Mówi ona, że w relacjach międzyludzkich dar rodzi u obdarowanego silną wewnętrzną potrzebę odwzajemnienia. Inaczej rzecz ujmując dar niejako wymusza przeciwdar (zjawisko dostrzeżone wcześniej przez antropologów i nazwane przez nich właśnie zasadą przeciwdaru).

O sile tego fenomenu najlepiej świadczy opisany przez Cialdiniego przypadek wysłania przez władze Etiopii w 1985 roku kilku tysięcy dolarów pomocy humanitarnej dla zrujnowanego przez trzęsienie ziemi Meksyku. Państwa dotkniętego kataklizmem, ale wciąż wielokrotnie bogatszego niż zmagająca się z wyniszczającym głodem i skutkami wojny domowej Etiopii. 
To co pozwoliło wyjaśnić heroiczną postawę afrykańskiego kraju to pewien fakt z historii relacji obu państw. Mianowicie kilkadziesiąt lat wcześniej Meksyk udzielił dyplomatycznego wsparcia zaatakowanej przez wojska Mussoliniego Etiopii. 

Zasada wzajemności od wielu lat eksploatowana jest przez firmy komercyjne. Przyjmuje ona najczęściej postać wręczania gadżetów z logotypem danego podmiotu. Z jednej strony „wiąże” to obdarowanego zgodnie z zasadą przeciwdaru, z drugiej wpływa na jego procesy poznawcze, zwiększając chociażby świadomość istnienia danej firmy.
W branży spożywczej technika ta realizowana jest poprzez wszelkiego typu degustacje czy poczęstunki. W ich trakcie daje się oczywiście osobom „obdarowywanym” szansę odwzajemnienia, czyli zakupu danego produktu. I osoby te często z takiej możliwości korzystają. Czasem ponieważ produkt im smakuje, nierzadko pewnie także dlatego, aby w ten sposób pozbyć się wewnętrznej presji odwzajemnienia.

Obecnie coraz częściej z wykorzystanie tej techniki wpływu społecznego spotykamy się na rynku politycznym, także koszalińskim. Wręcza się nam ulotki (tak, tak ulotki to dar a przynajmniej tak ich otrzymanie może klasyfikować nasz mało racjonalny mózg), gadżety a nawet produkty konsumpcyjne (w tym sezonie najpopularniejsze – jak się wydaje – są jabłka i słodycze). W zamian oczekuje się „jedynie” naszego poparcia przy urnach wyborczych. Oczywiście nikt tego wprost nie powie, ale umówmy się – jakoś w okresie pomiędzy wyborami politycy nieszczególnie palą się do podobnych akcji.

Pytanie zatem brzmi: co z tym darem zrobić? Połakomić się i być może dać się w ten sposób uwieść, czy odmówić jego przyjęcia? Problem poważny, zwłaszcza, że w naszej kulturze odmowa daru też nie jest najlepiej widziana. Dlatego też u wielu ludzi może wytwarzać pewien dyskomfort.  
W moim przekonaniu możliwych rozwiązań jest przynajmniej kilka. Po pierwsze można przyjąć dar. Warto to zrobić jednak tylko wówczas, gdy mamy pewność, że za chwile zostaniemy podobnie obdarowani przez konkurencję (wczoraj taka szansa była ponoć w jednej z koszalińskich galerii handlowych). W ten sposób zabezpieczamy się przed ewentualnym jednostronnym wpływem. No chyba, ze ktoś wyżej ceni sobie jabłka niż krówki (lub też odwrotnie). Wówczas chyba jednak najlepiej odmówić. Po drugie można przyjąć dar, ale spożywając go myśleć wyłącznie o tym, że w ten sposób uwolniliśmy donatora od ciężaru. Ostatecznie przecież on pewnie też już tylko marzy o końcu kampanii. Po trzecie można odmówić. Wówczas, poza wspomnianym dyskomfortem związanym z radzeniem sobie z reakcją mniej lub bardziej zawiedzionego „darczyńcy”, sprawę mamy prawdopodobnie załatwioną. Po czwarte możemy zwyczajnie zapłacić. Może to być oczywiście odebrane jako pewien brak taktu, swoista niegrzeczność, ale pomyślmy wtedy o tym, jak ładnie wyglądał świat bez tych wszystkich plakatów i pozbądźmy się skrupułów.

Niezależnie jednak od tego jak postąpimy warto pamiętać, że nie głosuje się na kogoś tylko dlatego, że wręczył nam jabłko czy krówkę. Nie głosuje się na kogoś, kto z nami chwilę porozmawiał, czy „zaszczycił” nas uściskiem swojej dłoni. Głosuje się na tego, który daje szansę na rozwiązanie realnych społecznych problemów i wizję życia w normalnej, przyjaznej rzeczywistości.

sobota, 22 listopada 2014

Koszalin oczami studentów. Cześć I. Płeć miasta

W trakcie przygotowań do wystąpienia konferencyjnego dotyczącego strategii promocyjnej marki Koszalina obowiązującej w latach 2009-2014 uznałem, że interesujące poznawczo będzie zapoznanie się z tym, jak miasto postrzegane jest przez studentów. Grupę na tyle ważną z perspektywy funkcjonowania i przyszłości Koszalina, że poznanie ich opinii na temat miasta powinno być jednym z priorytetów dla osób odpowiedzialnych za rozwój jednostki terytorialnej. 

Bodźcem spustowym dla przeprowadzenia badania była rozmowa z osobami na co dzień zajmującymi się marketingiem jednostki, a dokładnie ich eksplikacją promocyjnego hasła: Koszalin – pełnia życia. Wyjaśnienia dla mnie nieprzekonywującego.
Uznałem bowiem, że skoro samo hasło może dla każdego oznaczać coś innego, to jego używanie zwyczajnie traci sens. Dobrze skonstruowany i prawidłowo wprowadzony do społecznego i kulturowego obiegu slogan powinien przecież rodzić u określonych grup odbiorców pewne stosunkowo spójne asocjacje. Jeżeli tego typu zjawisko nie występuje oznacza to, że albo hasło zostało źle skonstruowane, albo też proces jego wdrażania, czy urealniania nie został właściwie przeprowadzony.
Dodatkowym czynnikiem skłaniającym do podjęcia badań było wrażenie, że choć samo hasło jest ciekawe i obdarzone pewnym potencjałem, to niekoniecznie musi odpowiadać wrażeniom czy emocjom jakie Koszalin wyzwala. Inaczej mówiąc, obawiałem się, że może istnieć rozdźwięk między wizją miasta „pełni życia”, a tym jak ono jest postrzegane. Wyniki, które badanie przyniosło, choć pozbawione waloru reprezentatywności w pewien sposób obawy te potwierdzają.

Badanie
Badanie metodą ankietową zostało przeprowadzone w dniu 9.05.2014 (dwa dni wcześniej wstępna wersja ankiety została przeze mnie przetestowana na grupie dwudziestu siedmiu studentów ze specjalności „Reklama medialna” i „Public relations i rzecznictwo prasowe”). Częściowe wyniki badania zostały zaprezentowane podczas V Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej PR – Sztuka skutecznej komunikacji, Koszalin 12.05.2014.  

Ankieta składała się z czterech pytań oraz jednej prośby o wskazanie. (Pełna treść ankiety na zakończenie tej części omawiania wyników). Dotyczyły one wizerunku miasta Koszalina oraz promującego go hasła. Pytania / prośba o wskazanie zostały poprzedzone wprowadzeniem wyjaśniającym cel przeprowadzania badania. 

Badanie objęło grupę stu studentów z trzech jednostek uczelni: Wydziału Nauk Ekonomicznych, Instytutu Neofilologii i Komunikacji Społecznej i Instytutu Polityki Społecznej i Stosunków Międzynarodowych. (W metryczce nie uwzględniono kierunku studiów. Nie uwzględniono także formy ani stopnia studiów).

Wśród osób, które wypełniły ankietę było siedemdziesiąt kobiet i dwudziestu dziewięciu mężczyzn (jedna osoba nie wypełniła metryczki stąd wynik nie sumuje się do stu). Czterdzieści jeden z nich  pochodziło z Koszalina. Pięćdziesiąt osiem osób wskazało, że pochodzi z innych miejscowości. (W metryczce ankiety zawarta została możliwość zakreślenia jednej z dwóch odpowiedzi: jestem z Koszalina lub jestem z innej miejscowości).

Pierwszy punkt ankiety dotyczył próby określenia „płci” Koszalina (test personifikacji, badanie osobowości miasta). Stanowiło to bezpośrednie nawiązanie do informacji zawartych w dokumencie „Strategia promocji miasta Koszalina na lata 2009-2014” (http://www.koszalin.pl/sites/default/files/pliki/Turystyka/strategie_promocyjna_miasta_koszalina.pdf), przygotowanego przez wrocławską agencję Metamorphosis Brand Communications. W strategii tej na stronie 65 czytamy, że osoba, która uosabia Koszalin (reprezentująca osobowość Koszalina) to mężczyzna w wieku ok. 30-40 lat, przedsiębiorca, człowiek aktywny, posiadający firmę średniej wielkości bezpośrednio związaną z jego zainteresowaniami i tym co uważa za pasję swojego życia. Można zatem na tej podstawie uznać, że z zapisów dokumentu wynika, iż personifikacją (uosobieniem) Koszalina jest mężczyzna.

Dla osób poddanych ankietyzacji sprawa ta nie wydaje się być jednak tak prosta i tak oczywista. Stąd pojawiły się zróżnicowane odpowiedzi.
Dla dwudziestu trzech przebadanych Koszalin, gdyby tylko był osobą, byłby kobietą. O męskim „charakterze” miasta przekonanych było pięćdziesiąt cztery osoby poddane ankietyzacji. Jedna osoba nie zakreśliła żadnej odpowiedzi. Inna zaś przy tym punkcie ankiety dopisała, że nie myśli o mieście w kategorii osobowości. Pozostałe dwadzieścia jeden osób zakreśliło odpowiedź „c”, czyli inne. Każda z tych dwudziestu jeden osób uzupełniła swój wybór o zapis, który można uznać za dookreślenie kategorii (w ankiecie wskazano taką możliwość). Cztery z tych wyjaśnień wskazuje na męską „osobowość” miasta (1. brzydki mężczyzna; 2. niepełnosprawnym, niezamężnym facetem po 50; 3. niezadbanym mężczyzną; 4. Bob Marley). Dwa dookreślenia, mianowicie Jedi i Zielony power Rangers, pozwalają przypuszczać, że dla tej dwójki ankietowanych (kobiety i mężczyzny) Koszalin to jednak „mężczyzna”, choć być może jest to nieuprawniona interpretacja tych żartobliwych lub złośliwych konstatacji. Trzy wyjaśnienia lokują Koszalin w kategorii „dziecko” (w jednym z tych trzech przypadków mowa jest o dziecku wolno rozwijającym się). Jedno dookreślenie mówi wprost o „bezpłciowości” jednostki. Sześć wskazuje na stan, który można chyba określić jako coś pośredniego, pomiędzy kobiecością a męskością (w trzech ankietach znalazło się imię i nazwisko Conchita Wurst, w jednej określenie „transseksualista”, w jednej stwierdzenie „pół na pół”, w jednej zaś termin „gender”). Cztery dopiski mówią o Koszalinie jako o osobie starszej – starszym człowieku lub emerycie . (Takie zaklasyfikowanie osób starszych do kategorii pozbawionej wyraźnych lub różnicujących aspektów płciowości wynika prawdopodobnie z wpływu jaki na ankietowanych mają kulturowe i społeczne wizerunki osób starszych, najczęściej wyjałowionych z cech przypisywanych poszczególnym płciom). Jednego wyjaśnienia, mianowicie „homara”, nie sposób zakwalifikować.

Jak zatem widać odpowiedzi wskazują na zróżnicowany sposób postrzegania „osobowości” miasta. I nawet jeżeli dla sześćdziesięciu procent przebadanych ma on „charakter” męski (pięćdziesiąt cztery wskazania wprost i sześć pośrednich lub wyinterpretowanych), to ze względu na fakt pojawienia się ponad dwudziestu procent wskazań na kobiecy „rys” miasta (dwadzieścia trzy wskazania), warto tej sprawie bliżej się przyjrzeć. Gdyby bowiem większe badanie taką prawidłowość potwierdziło marka miasta powinna tą kwestię uwzględniać. Zwłaszcza, że Koszalin dysponuje zasobami naturalnymi na poziomie symbolicznym łączonymi z pierwiastkiem żeńskim. Mowa tu przede wszystkim o wszechobecnej nieomal wodzie i zieleni. 

Pozostając jeszcze przez chwilę przy wynikach dotyczących „płci” miasta warto wspomnieć, że jego kobiecy „charakter” najczęściej dostrzegały kobiety (dziewiętnaście razy). Spośród biorących udział w badaniu dwudziestu dziewięciu mężczyzn tylko czterech podzieliło ten pogląd.  Z kolei wśród sześćdziesięciu osób wskazujących na męską „osobowość” jednostki (bezpośrednio, pośrednio lub w sposób możliwy do wyinterpretowania) było dziewiętnastu mężczyzn i czterdzieści kobiet. (Jak już zostało wspomniane jedna osoba, która wypełniła ankietę nie ujawniła swojej płci).

Jeżeli zaś chodzi o kwestie oceny kwestii „płci” miasta przez otoczenie zewnętrzne i wewnętrzne, to za żeńskim „rysem” jednostki optowało dziesięć przebadanych osób z Koszalina (osiem kobiet i dwóch mężczyzn). Dwadzieścia trzy z tej grupy zaś stwierdziło, że Koszalin ma męską „osobowość” (szesnaście kobiet i siedmiu mężczyzna). Trzynaście osób z tych, które zadeklarowały pochodzenie spoza Koszalina optowało za tezą, że Koszalin ma żeński „charakter” (jedenaście kobiet i dwóch mężczyzn). Z tej samej grupy trzydziestu sześciu przebadanych (dwadzieścia cztery kobiety i dwunastu mężczyzn) wskazywało na męski „rys” miasta.
(cdn.)


Ankieta
Szanowni Państwo
Poniżej składająca się z pięciu punktów ankieta dotycząca wizerunku miasta Koszalina oraz promującego go hasła. Proszę o jej wypełnienie. Ankieta jest anonimowa. Jej wyniki zostaną przedstawione podczas V Ogólnopolskiej Konferencji Naukowej „Public relations – sztuka skutecznej komunikacji”, edycja 2014 „Jak cię widzą, tak cię piszą – czy to prawda?”, Koszalin 12.05.2014.

1. Możemy sobie wyobrazić, że Koszalin to osoba. W takim przypadku Koszalin byłby:
a. kobietą                            
b. mężczyzną
c. inne …………………………………………………………………..*

2. Gdyby Koszalin był osobą, to jakie cechy byście mu Państwo przypisali? (Proszę poniżej wypisać te cechy).

3. Czy hasło „Koszalin pełnia życia” oddaje istotę / charakter miasta?
a. zgadzam się
b. raczej się zgadzam
c. nie potrafię powiedzieć
d. raczej się nie zgadzam
e. nie zgadzam się*

4. Jakie hasło (slogan) Państwa zdaniem najlepiej oddawałoby istotę / charakter miasta Koszalina? (Proszę poniżej zapisać swoją propozycję).

5. Czy Koszalin jest miastem akademickim?”
a. tak
b. nie
c. nie potrafię powiedzieć*

Metryczka**:
Płeć:
kobieta                               mężczyzna

Jestem z:
Koszalina              innej miejscowości

Objaśnienie:
*    zaznacz właściwą Twoim zdaniem odpowiedź (w przypadku wybrania odpowiedzi „c” w pytaniu nr 1 istnieje możliwość dookreślenia kategorii)

**  wstaw krzyżyk w kwadracie przy właściwej kategorii

piątek, 21 listopada 2014

Koszalińskie media w kampanii wyborczej

5 listopada br. wraz z dr Moniką Kaczmarek-Śliwińską zorganizowaliśmy na Politechnice Koszalińskiej konferencję naukową nt. mediów w kampanii wyborczej.
Celem, który nam przyświecał, poza aspektem poznawczym, było wysłanie wyraźnego sygnału do mediów, że ich aktywność w trakcie kampanii wyborczej jest z uwagą obserwowana. Uznaliśmy bowiem, że w okresie jaki upłynął od rozpoczęcia kampanii wyborczej miało już miejsce dostatecznie wiele dziwnych, niedobrych zdarzeń, aby je zwyczajnie przemilczeć czy ignorować. Cześć z nich dotyczyła niestety koszalińskich mediów, głównie prasy i portali internetowych. Publikatorów wykazujących ewidentne zaangażowanie w kampanię wyborczą określonych kandydatów. Zaangażowanie, które zaprzecza roli i funkcji, jakie media powinny w społeczeństwie wypełniać. Chyba, że mają dopisek: biuletyn partyjny.

W dniu dzisiejszym dr Kaczmarek-Śliwińska przekazała mi informację o kolejnej medialnej „ciekawostce”. Mianowicie na facebookowym profilu miesięcznika „Koszalin Bliżej” pojawiła się następująca propozycja skierowana do mieszkańców miasta:
Koszalinianie, pamiętacie debatę prezydencką między Piotrem Jedlińskim( PO) a Adamem Ostaszewskim (SLD)? Chcielibyśmy Was prosić o skomentowanie słów Pana Prezydenta Jedlińskiego: „Jeśli ktoś uważa, że w Koszalinie jest za drogo, może się wyprowadzić do sąsiedniej gminy....()”. na komentarze w formie grafiki czekamy dziś do godz.20 - dwie pierwsze grafiki wydrukujemy z najbliższym miesięczniku „Koszalin Bliżej”. Wysyłajcie swoje pomysły na: sekretariat@permedia.koszalin.pl.

I tu pojawił się poważny problem. Oto periodyk, którego ostatni, listopadowy numer w zasadzie powinien chyba zawierać adnotację: zawiera nieoznaczone materiały wyborcze, w tym o charakterze negatywnym (patrz: http://issuu.com/permedia/docs/koszalin_bli__ej_listopad_2014), proponuje koszalinianom specyficzną grę. Zabawę polegającą na komentowaniu słów prezydenta Jedlińskiego, w zamian za możliwość zaistnienia na łamach najbliższego wydania miesięcznika.

Niestety gra ta ma niewiele wspólnego z uczciwością i rzetelnością, jaką media powinny się wykazywać. Z dwóch prostych powodów.
Po pierwsze redakcja umieszczając słowa Piotra Jedlińskiego w cudzysłowie sugeruje, że dokładnie cytuje jego wypowiedź. A to nie jest prawdą. Słowa, które wypowiedział w sali koszalińskiej biblioteki brzmiały dokładnie tak Ja w takim razie, jeśli jeśli uważamy, że jest drogo można się przeprowadzić do sąsiedniej gminy, gdzie ceny /…/ (patrz: http://www.youtube.com/watch?v=XEArNYm0JUk, od 32:53 do 33:00). Powinny zostać zatem zacytowane w tej właśnie formie. Wprowadzone zmiany wskazują albo na nieuczciwe intencje albo na nierzetelność wydawcy.
Po drugie zdanie wypowiedziane przez prezydenta podczas debaty zostało pozbawione kontekstu i wyjaśnienia, które mu towarzyszyło. Oba pominięte elementy nadają słowom prezydenta zupełnie innego znaczenia, niż ten, który próbuje przypisać mu redakcja miesięcznika. Fakt ten wskazuje na próbę wprowadzenia odbiorców w błąd.

Analizując działanie redakcji „Koszalin Bliżej” można zatem uznać, że mamy do czynienia z akcją skierowaną przeciwko jednemu z kandydatów. Gdyby toczyła się ona na stronie internetowej, czy profilu facebookowym jego przeciwnika należałoby ją zakwalifikować do zjawiska określanego mianem negatywnej kampanii wyborczej. Ze względu jednak, że ta rozgrywa się na profilu miesięcznika należy uznać ją za przejaw wyborczego zaangażowania mediów. Zjawiska, które stoi w sprzeczności z tym, czego społeczeństwo powinno oczekiwać i oczekuje od wydawcy.

czwartek, 13 listopada 2014

Prawie dwa miliony widzów, czyli o promocyjnych efektach Festiwalu „Na Fali”

Wprowadzenie 
W obecnej, wysoko konkurencyjnej rzeczywistości jednostki terytorialne muszą się promować. Tego typu aktywność często przyjmuje formę wysoko ustrukturyzowaną, i odbywa się w ramach przyjętego przez władze (miasta, wsi, gminy czy powiatu) planu. Niekiedy, w związku z pojawiającą się nagle szansą, decydenci decydują się odejść od dotychczasowych założeń i wesprzeć jakąś nową, ciekawą inicjatywę. Jest to zrozumiałe – kolejny raz tego typu okazja może się nie powtórzyć. Ostatecznie wiele innych podmiotów wciąż szuka „sposobu” na siebie. W związku z tym chętnie przejmą odrzucone przez innych pomysły, o ile tylko ich władze dostrzegą drzemiący w nich potencjał. 
W Koszalinie władze miasta za taką właśnie szansę uznały Festiwal „Na Fali”. Jednodniowe wydarzenie muzyczne, realizowane w ramach większe projektu Lata Zet i Dwójki. W związku z tym przekazały na jego organizację ponad 300 tys. złotych. Poniższy tekst jest próbą krytycznej analizy dotychczas przedstawionych wskaźników, mających stanowić uzasadnienie poniesionych kosztów. 

Dyskusja
Przysłuchując się dyskusjom, które od czerwcowej sesji Rady Miasta toczą się wokół Festiwalu „Na Fali” widać wyraźnie, że kilkugodzinne muzyczne wydarzenie, jedno z wielu, w jakich w tym roku mogli wziąć udział mieszkańcy miasta i odwiedzający je turyści, wciąż dzieli koszalinian.
Oczywiście spór nie dotyczy artystycznego poziomu imprezy, najczęściej ocenianego pozytywnie, choć bez zachwytu, lecz kwestii finansowych. Pierwsza z nich to sprawa przekazania organizatorom koncertu ponad 300 tys. złotych z miejskiej kasy; druga – biletowania imprezy. O ile jednak stosunkowo wysoka opłata za wstęp najbardziej zirytowała tych, którzy przywykli do tego, że na tego typu wakacyjne koncerty po prostu wchodzi się za darmo, o tyle dotacja z budżetu miasta rozsierdziła przede wszystkim reprezentujących opozycję radnych miejskich. Ich opór był tak duży, że pomimo kilkugodzinnej dyskusji w ratuszu wokół przewidywanych promocyjnych korzyści z wydarzenia dla miasta, poza reprezentującą lewicę wiceprzewodniczącą Rady Krystyną Kościńską, żaden inny nie dał się przekonać do pomysłu. W związku z czym projekt zmian w finansach Koszalina przeszedł nieomal wyłącznie głosami przedstawicieli Platformy Obywatelskiej. 
Obecnie o efektach promocyjnych imprezy wiemy już nieco więcej. Warto zatem bliżej przyjrzeć się tej materii i spróbować odpowiedzieć na pytanie, czy przedstawione na ten temat informacje uzasadniają poniesione przez miasto koszty. Zanim jednak o promocyjnym wymiarze wydarzenia, wpierw przypomnijmy przywoływane w mediach argumenty zwolenników i przeciwników dotowania imprezy. 

Argumenty za, argumenty przeciw 
Argumentem za przekazaniem pieniędzy na festiwal były prognozowane promocyjne korzyści dla miasta – gospodarza wydarzenia. Dzięki festiwalowi – jak przekonywał prezydent Piotr Jedliński i radni Platformy Obywatelskiej – Koszalin miał zaistnieć w mediach i stać się miastem ludzi młodych. Argumentowano, że w stosunku do spodziewanych efektów medialnych (m.in. transmisja na żywo w TVP2, wejścia i program na żywo na antenie Radia Zet), kwota 300 tys. złotych jest tak naprawdę sumą promocyjną. Zwracano także uwagę, że ranga wydarzenia oraz rozgłos, jaki ono przyniesie, powinno usatysfakcjonować tych wszystkich, którzy dotychczas utyskiwali, że miasto słabo się promuje. Z kolei przeciwnicy pomysłu wskazywali, że w mieście są zdecydowanie ważniejsze sprawy, na które warto byłoby te pieniądze przeznaczyć, chociażby remont przychodni rehabilitacyjnej. Jeżeli zaś miasto koniecznie musi mieć w swoim „portfolio” tego typu imprezę, to najlepiej, aby swój wkład ograniczyło wyłącznie do użyczenia amfiteatru. Jako przykład takiego działania wskazywano na odbywający się od lat w Koszalinie Kabareton. Radnych opozycji niepokoiły także trzy inne rzeczy. Po pierwsze brak konkretnych wyliczeń odnośnie spodziewanych promocyjnych zysków dla miasta. Po drugie aspekt biletowania imprezy, która w innych miastach odbywała się za darmo (przeciwników finansowania wydarzenia nie przekonały wyjaśnienia, że Koszalin to wyjątek, ponieważ odbędzie się w nim nie tyle koncert Radia Zet i telewizyjnej „dwójki”, co wydarzenie o randze festiwalu). Po trzecie – wątpliwość grupy radnych budził fakt, że choć miasto miało partycypować w kosztach imprezy, to nie zapewniono mu udziału w spodziewanych zyskach, np. z przychodów z biletów. Konsensusu jak wiemy nie osiągnięto. 

Promocyjny efekt imprezy 
Oglądając udostępniony w Internecie zapis Festiwalu „Na Fali” widać, że impreza się udała i, biorąc pod uwagę tłum zgromadzony w amfiteatrze, najwyraźniej trafiała w gusta części koszalinian i prawdopodobnie także odwiedzających miasto turystów. W zasadzie trudno się dziwić – ostatecznie mieliśmy do czynienia z profesjonalnie przygotowanym muzycznym spektaklem, za którym stał spory budżet i sztab doświadczonych producentów. Niestety, wciąż brakuje konkretnych, wymiernych informacji o korzyściach, jakie wydarzenie przyniosło miastu. A to przecież pierwotnie stanowiło uzasadnienie przekazania pieniędzy organizatorom. Jedyne dane na temat można znaleźć na facebookowym profilu prezydenta Koszalina. Prawie 2 miliony osób oglądały w telewizji Festiwal Na Fali. 90 spotów radiowych (Radio Zet), kilkadziesiąt spotów telewizyjnych (TVP2) i setki informacji prasowych, w których mówiono o Koszalinie (wpis z dnia 04.08.2014). Podobne wyliczenia prezydent przywołał cztery dni później podczas porannej rozmowy z red. Pawlikowskim w Radiu Koszalin. A pytany podczas niej o potencjalne profity z koncertu dla miasta, stwierdził, że przełoży się to na jego lepsze postrzeganie. Dlatego – w jego opinii – warto było walczyć o organizację festiwalu. Innych danych podsumowujących promocyjny wymiar imprezy nie sposób odszukać. 

Sukces miasta czy sukces festiwalu? 
Przytoczone przez prezydenta wskaźniki świadczą jego zdaniem o tym, że miasto współfinansując festiwal uzyskało określone korzyści. Takie, które uzasadniają poniesione koszty. Oto bowiem w letni, sobotni wieczór prawie dwa miliony Polaków obejrzało telewizyjną transmisję koncertu z Koszalina, a wielu innych zapewne słuchało go na żywo w Radiu Zet. Jeszcze inni prawdopodobnie zetknęli się z reklamami wydarzenia, poświeconymi mu artykułami prasowymi, bądź też innymi materiałami, w których informacjom i wzmiankom o festiwalu towarzyszyła nazwa współfinansującego go miasta. 
Niestety taka interpretacja przytoczonych statystyk nie wydaje się być uprawniona. Dane te wskazują bowiem na trzy zupełnie inne rzeczy. Po pierwsze na określone zainteresowanie pewnej liczby odbiorców konkretnym przekazem medialnym, w tym wypadku koncertem na żywo z Koszalina. O tym, czy ten frekwencyjnym wynik był sukcesem czy porażką mogą powiedzieć jedynie nadawcy sygnału, czyli medialni organizatorzy imprezy: Radio Zet i telewizyjna „dwójka”. (W tym kontekście ważna wydaje się informacja, że w okresie od 28 lipca do 3 sierpnia TVP2 zanotowała najgorszy wynik oglądalności w historii prowadzenia badań telemetrycznych, z procentowym udziałem na rynku poniżej 6% w grupie komercyjnej, czyli wśród osób pomiędzy 16 a 49 rokiem życia). Po drugie, że organizatorzy festiwalu w czasie poprzedzającym wydarzenie przeprowadzili zintensyfikowaną kampanię reklamową, mającą zapewnić powodzenie przedsięwzięcia. W przekazach tej akcji ze zrozumiałych powodów pojawiały się obrazy i nazwa miasta – lokalizacji planowanego na początek sierpnia koncertu. Nie inaczej było jednak w przypadku promocji każdego z pozostałych ośmiu koncertów odbywających się w ramach tej – reklamowanej jako największa – trasy koncertowej w Polsce. Po trzecie, że wydarzenie było na tyle atrakcyjne, iż wygenerowało pewien rezonans medialny w postaci miedzy innymi artykułów prasowych. W tekstach tych przy okazji omawiania kwestii związanych z festiwalem wzmiankowano także o Koszalinie. 
Jak zatem widać prezentowanych przez prezydenta miasta danych nie można traktować jako bezpośredniego argumentu czy dowodu na promocyjne korzyści z wydarzenia dla miasta. Promocyjny i wizerunkowy sukces festiwalu, o ile oczywiście był to sukces, nie oznacza przecież automatycznie promocyjnego czy wizerunkowego sukcesu Koszalina. Podobnie zresztą jak osiągnięte przez organizatorów promocyjne czy wizerunkowe korzyści. To dwa zupełnie odrębne, choć przecinające się w pewnych obszarach porządki. Z tego też powodu należy je rozgraniczyć i oddzielnie badać. Inaczej popełnia się zwyczajnie nadinterpretację.